środa, 26 października 2016

Rozdział 36. + Wracamy do korzeni?

Bardzo ważny dopisek. Menda ze mnie paskudna, wiem. Macie pełne prawo się na mnie obrazić :(

Ranek nie należał do najłatwiejszych. W zasadzie, był to jeden z tych dni, które zaczynało się z myślą "tylko nie to". Zresztą, nie ma się co dziwić, biorąc pod uwagę fakt, że budzik zadzwonił w okolicach godziny piątej. Zarówno ja, jak i Tymon wydaliśmy z siebie bliżej nieokreślone, zbolałe jęki, by dopiero po paru minutach zacząć zbierać się do wstania z łóżka. A w zasadzie nie tyle wstania, co raczej zwleczenia się. Byłam tak zaspana, że nie miałam nawet siły otworzyć oczu, a co dopiero przejść chociażby paru kroków w kierunku łazienki. Ba! Nie chciało mi się nawet spuścić nóg z materaca i tak naprawdę jedynym, co pchnęło mnie do tego, by wreszcie ruszyć się z miejsca, był fakt, że im szybciej się zbiorę, tym szybciej będę miała za sobą cały ten teatrzyk.
Przez "teatrzyk" rozumiałam, rzecz jasna, zawody. Fakt faktem, przed wyjazdem miałam na nie ogromną chrapkę. W końcu, nigdy wcześniej nie brałam udziału w trzydniowej konkurencji. Wydawało mi się to wspaniałym doświadczeniem, z którego wiele mogłam wynieść i ja, i Melodia. Niestety, rzeczywistość okazała się brutalna i w dość dosadny sposób przypomniała mi, dlaczego nigdy nie przepadałam za startami. Mianowicie tym szkopułem, który zawsze odciągał mnie od wszelakich startów, była moja konkurencja. Nie chodzi tu o ludzi pokroju tych poznanych w pierwszym dniu, co to, to nie. Lena i jej przyjaciele zdawali się mieć do zawodów takie samo podejście, jak cała nasza ekipa - na ludzie, bez niepotrzebnego stresu i złorzeczenia. Mam raczej na myśli osoby pokroju Karoliny, od których wprost roiło się w każdym zakamarku. Myśląc o nich, miałam nieodpartą wręcz ochotę, by przywołać słowa Aśki."Jeśli nie wydrapią ci oczu, to okaleczą konia, ale na pewno są mili jak nie wiem co!" Choć jeszcze wczoraj nie byłam do tego w stu procentach przekonana, dziś moje poglądy były niemal identyczne z jej. W końcu, nie co dzień, wychodząc ze stajni widuje się kościstą blondynkę grzebiącą przy sprzęcie swojej koleżanki, tak, jak to miało miejsce poprzedniego wieczoru.
Podsumowując, nietrudno było zniechęcić się do startów. Miałam co prawda świadomość, że zapewne jeszcze niejednokrotnie odbije mi palma i na niejednych zawodach jeszcze mnie zobaczą, jednak w tamtej chwili nie marzyłam o niczym innym, jak tylko o powrocie do domu i spokojnym terenie po ścieżkach, których wraz z Tymonem jeszcze nie do końca odkryliśmy.
- Wstajemy, śpiąca królewno - mruknął szatyn, trącając mnie w bok. Jęknęłam w poduszkę, jednak bez słowa sprzeciwu podniosłam się z miejsca.

Przez cały poranek moje ruchy były tak flegmatyczne, że miałam ochotę sama sobie sprzedać porządny cios w twarz. Od tak, na rozbudzenie. Nie cierpiałam chwil, gdy czułam się tak ociężała. Moje nogi sprawiały wrażenie, jakby nagle przemieniły się w czysty ołów, a głowa ciążyła mi tak, że byłam pewna, że w końcu zasnę na stojąco. Przy karmieniu niemal porozsypywałam owies po całym korytarzu, nie wspominając już o tym, że narobiłam niemałego zamieszania, wrzucając musli Melodii do boksu naprzeciw, w którym stacjonował Bóg wie czyj koń. Całe szczęście, zdążyliśmy naprawić błąd i usunąć wszystkie dowody jego zaistnienia jeszcze przed przyjściem niczego nieświadomej właścicielki, która, swoją drogą, nie obdarzyła nas nawet odpowiedzią na kulturalne "dzień dobry".
O siódmej wzięliśmy się za czyszczenie. Melodia najwyraźniej postanowiła się nade mną zlitować, bo kiedy weszłam do jej boksu gotowa, by zmierzyć się z toną gnoju uczepioną w sierści, grzywie i ogonie, bułanka okazała się czysta jak rzadko kiedy. Wystarczyło więc kilka posunięć zgrzebłem, a cała klacz wprost błyszczała. Dokładnie wyczesałam jej grzywę, której za nic w świecie nie zamierzałam zaplatać w zmyślne koreczki, warkoczyki czy inne fanaberie, i ogon - również pozostawiony w naturalnym, prostym stanie.
Po niecałej godzinie wszystkie konie wyglądały jak milion dolarów. Nawet Albatros, który nadal nie wyzbył się nawyków łypania na wszystkich groźnym spojrzeniem, sprawiał wrażenie całkiem ułożonego i spokojnego, choć żadne z nas nie wiedziało, czego to zasługa.
Gdy wreszcie dokładnie przygotowaliśmy i swoje wierzchowce, i sprzęt, ruszyliśmy z powrotem do motelu, by przygotować, no cóż, siebie. Bieganina i stres zaczęły się dopiero, gdy okazało się, że do odprawy technicznej zostało piętnaście minut, ja nie mogłam znaleźć kasku, Aśka zgubiła rękawiczki, a z kolei Gośka odmówiła wyjścia bez swoich szczęśliwych skarpetek. Jedynie Tymon i Jacek mieli wszystko na miejscu i tylko patrzyli na nas jak na ostatnie idiotki, szepcząc między sobą, podczas gdy cała nasza trójka latała w tę i we w tę, od pokoju do pokoju.
Dopiero po odnalezieniu wszystkich zgub (co wcale nie było tak łatwe, jak mogłoby się wydawać), wyszliśmy z motelu, spóźnieni na odprawę o całe pięć minut. Na szczęście, nie ominęło nas za wiele - jedynie Bartek omawiający, na czym dokładnie polegała konkurencja. Zdążyliśmy akurat, by dowiedzieć się, gdzie i kiedy odbywają się starty, kto startuje pierwszy i gdzie szukać list startowych. Po tradycyjnym "połamania nóg", wszyscy rozeszli się w swoje strony, jedni szybciej, inni wolniej. My należeliśmy do tej drugiej podgrupy, bowiem tak się składało, że nasza kolej miała nadejść dopiero za półtorej godziny.
- Co powiecie na herbatę? - zapytała Gośka, patrząc kolejno po każdym z nas. Ja jedynie odetchnęłam ciężko i burknęłam:
- Nie wiem, jak wy, ale ja potrzebuję kawy. Najlepiej parzonej, czarnej, mocnej.
- Jestem za - zawtórowała Aśka, chwytając mnie pod rękę i ciągnąc w kierunku baru. Ekspres stał na uboczu, wręcz wołając nas do siebie niemym głosem. Koniec końców, chyba do wszystkich dotarły jego nawoływania, bo nawet Gośka, której nigdy nie widywałam z kawą, skusiła się na cappuccino.

- Jesteśmy cholernie spóźnieni! - wrzasnął Jacek, kiedy całą piątką wypruliśmy z baru z powrotem na zewnątrz. - Za pięć minut powinniśmy znaleźć się na rozprężalni, a tymczasem co? Nie mamy nawet koni osiodłanych.
- Boże, stary, kiedy z ciebie zrobiła się taka panikara - mruknął Tymon, uśmiechając się lekko. - On tak zawsze? Jak ty z nim wytrzymujesz? - rzucił w stronę Aśki, która w odpowiedzi dała mu lekkiego kuksańca w ramię. - Ach, no tak, przemoc w związku. Nic dziwnego, inaczej by się z nim raczej nie dało.
Żarty Tymona okazały się na tyle skuteczne, że nawet Jacka-panikarę opuścił stres. No, przynajmniej w pewnym stopniu. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie, gdy zaczął się z nami przekomarzać i dogryzać, że znając życie, z nami nie jest lepiej i pewnie ja również leję Tymona, gdy nikt nie patrzy. Atmosfera stała się o wiele luźniejsza niż chwile wcześniej, co z kolei poskutkowało tym, że ze wszystkim uporaliśmy się w znacznie mniejszym zamieszaniu niż zazwyczaj. Paski od ogłowi przestały się plątać, sprzączki od popręgów same wskakiwały na odpowiednie dziurki w przystułach, a złośliwe czapraki przestały być złośliwe i nie zsuwały się tak, jak to miały w zwyczaju. Wszystko szło wręcz perfekcyjnie. Nawet na rozprężalnię udało nam się wejść bez większych problemów, co wcześniej wydawało się wprost niemożliwe. Rozprężenie nie zajęło nam długo. W gruncie rzeczy, nie spędziliśmy tam nawet dwudziestu minut. Rozstępowaliśmy konie, przekłusowaliśmy na obie strony i wykonaliśmy po dwa zagalopowania na łebka, tylko na wszelki wypadek.
Jako że kolejność uległa pewnej zmianie, to nie ja wychodziłam pierwsza, a Jacek. Po nim była Aśka, Gośka i Tymon. Mnie zostawiono na sam koniec. Przejazdy pierwszej trójki wydawały się niemal perfekcyjne. Jacek zakończył z wynikiem sześćdziesięciu czterech procent, Aśka sześćdziesięciu dwóch, a Gośka sześćdziesięciu ośmiu, co dawało jej miejsce w pierwszej piątce.
Tak naprawdę, problemy zaczęły się w momencie, kiedy Tymon wraz z Albatrosem wkroczyli stępem na czworobok. Na początku, mężczyzna, obsługujący zawody, potknął się o własne nogi i narobił mnóstwo hałasu przy zamykaniu placu, co sprawiło, że gniadosz odskoczył na bok, zaburzając tym samym linię środkową. Po tym, jak para zatrzymała się w punkcie x i szatyn wykonał szybki ukłon, ruszyli ponownie stępem w kierunku krótkiej ściany. Mogłam szczerze powiedzieć, że jak długo znałam Albatrosa, nigdy nie widziałam go aż tak spiętego. Coś zdecydowanie było nie tak i po minie Tymona mogłam wywnioskować, że on również to czuł. Mimo wszystko, przejazd mijał i szło im nie najgorzej. Wałach co prawda pocił się mocniej niż zazwyczaj i przeżuwał wędzidło, jakby nie mógł się z nim oswoić, jednak poza tym nic nie wskazywało na to, co miało stać się chwilę później.
Pod koniec przejazdu, gdy Tymon ponownie wyprowadził gniadosza na linię środkową, tym razem z zamiarem wykonania kilku lotnych, ten ponownie odskoczył w lewo. Tym razem jednak nie tak lekko jak na początku. W zasadzie, nie można tego nazwać odskokiem - Albatros dostał szału. Po serii baranków wydawało się, że to koniec, jednak, niestety, on się dopiero rozkręcał. Ciężko nawet stwierdzić, kiedy Tymon wylądował na ziemi. Nie byłam nawet pewna, czy to mi się tylko nie przywidziało. Jakby na to nie spojrzeć, chyba nigdy nie widziałam, żeby spadł z konia, a znałam go już dobre pięć lat. Tak czy inaczej, gdy on powoli podnosił się z piachu, gniadosz coraz bardziej się rozkręcał. Wszystko wskazywało na to, że planował urządzić wyjątkowo widowiskowe rodeo z sobą w roli głównej.
Szczęściem w nieszczęściu, przedstawienie nie trwało długo. Jednak, będąc szczerą, wolałabym, by przeciągnęło się jeszcze o kilka chwil niż zakończyło się w taki sposób. Bowiem przy którymś z rzędu okrążeniu, wodze zsunęły się z szyi Albatrosa i wpadły wprost pod jego nogi. Przez moment wydawało mi się, że nagle cały świat zwolnił. Wałach wykonał ostatni zamaszysty sus, po czym stanął na upuszczonej wodzy. W tej samej chwili poderwał głowę do góry i z całym impetem upadł najpierw na nadgarstki, a w następnej kolejności na grzbiet.
Tymona wmurowało, podobnie zresztą jak mnie i całą widownię zebraną na trybunach wokoło czworoboku. Dopiero po chwili, gdy pierwszy szok minął, puścił się biegiem poprzez plac, by paść na kolana przy boku swojego konia i gwałtownymi ruchami zacząć odpinać wszystkie możliwe paski przy siodle i ogłowiu. Albatros dyszał ciężko, nawet nie próbując podnieść się z miejsca. Podwinął nogi pod brzuch i leżał w zupełnym bezruchu z przerażeniem jawiącym się w oczach.
Chwilę zajęło, zanim Tymon nakłonił gniadosza do powstania. Na tyle długą chwilę, że ktoś zdążył już pobiec po kantar i podać go szatynowi. Gdy opuszczali halę, Albatros wyraźnie kulał na lewy przód. Zresztą, po takim upadku nie było to ani trochę dziwne.
- ... Weronika Zabrzydzka na koniu Melodia - usłyszałam jak przez mgłę, dopiero wtedy zdając sobie sprawę, że nadal siedziałam na klaczy, a zdezorientowany tłum wlepiał we mnie spojrzenia. Otrząsnęłam się i po raz ostatni spoglądając w kierunku wyjścia z hali, ruszyłam stępem na czworobok, po drodze mijając operatora.
- Przepraszam - zwróciłam się do niego, mimo że nie byłam do końca pewna swojego głosu. - Czy mógłby pan prosić weterynarza do stajni drugiej? Jestem pewna, że znajdzie go pan szybciej niż...
- Czy ja ci wyglądam na chłopca na posyłki? - zapytał, mierząc mnie wzrokiem. - Jeśli chłopaczyna ma problem z koniem, niech sam sobie radzi. Ja nie zamierzam brać w tym udziału - dodał, a mnie wprost wmurowało. Patrzyłam na niego z rozdziawionymi ustami, czując, jak z każą mijającą sekundą wzbiera we mnie złość i już, już miałam zacząć sypać obelgami w jego kierunku, gdy nagle...
- Ostatnie wezwanie dla numeru sto osiemdziesiąt trzy, Weroniki Zabrzydzkiej na koniu Melodia - z głośnika po raz kolejny wydobył się, tym razem zirytowany, głos.
Posłałam mężczyźnie ostatnie spojrzenie, po czym wjechałam na plac. Nie dało się jednak ukryć, że cała ta sytuacja podniosła mi ciśnienie, a koleś, zamykający czworobok jedynie przelał szalę goryczy, ponownie nie przykładając się do swojej pracy i raz jeszcze robiąc masę szumu. I mimo że Melodia nijak się tym nie przejęła, nie zamierzałam zachować spokoju ani chwili dłużej.
Cóż, być może nie była to jedna z najlepszych decyzji, jakie w życiu podjęłam, jednak mogłam śmiało powiedzieć, że dała mi szalenie dużo satysfakcji.
Gdy tylko stanęłam na środku ujeżdżalni, rozejrzałam się na boki, wyciągnęłam nogi ze strzemion, po czym szybkim ruchem zeskoczyłam na ziemię. Na trybunach ponownie zapanowała grobowa cisza. Uśmiechnęłam się szeroko, chwyciłam za wodze, po czym odwróciłam się z powrotem w kierunku jury, skłoniłam się nisko i bez słowa wymaszerowałam z hali, licząc się zarówno z eliminacją, jak i  z tym, że później będę musiała wytłumaczyć się Bartkowi.

******************************************************************************************************************************
Ręki sobie uciąć nie dam, ale jestem prawie pewna, że to najdłuższy rozdział na blogu. Przy okazji, napisałam go w niecałe dwie godziny, więc jestem lekko zszokowana. Nie da się jednak ukryć, że szczerze - nie mam pojęcia, co właściwie w nim zawarłam.
ALE! Pisząc u góry, jak to szalenie ważny jest dopisek, nie miałam zamiaru mówić tyle o rozdziale, co raczej o... ogóle. O blogu, o tym, dlaczego mnie nie było i co to się ze mną działo. A działo się wiele, oj, uwierzcie.
Zacznijmy jednak od tego, co powinnam napisać już daaawno temu. A mianowicie, o moim podejściu. Widzicie, sprawa ma się tak, że kiedy zaczynałam pisać HMOL miałam dwanaście lat, niewielkie pojęcie o jeździectwie (i życiu), wygórowane ambicje, niespełnione marzenia i wielką fascynację skokami, ujeżdżeniem i, no przecież, metodami naturalnymi. Przelewałam tu wszystko, o czym sama marzyłam. Ten, kto ze mną był w tamtym czasie, ten wie, że nie miałam możliwości jazdy, więc zwyczajnie zadowalałam się tym, że mogę powypisywać swoje fanaberie na blogu. Ale tak się składa, że sytuacja zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni i po czterech latach (które blog skończył miesiąc temu, spóźnione sto lat!) mam lat szesnaście, dużo więcej rozumu i umiejętności i jestem w liceum, na profilu matematyczno-fizycznym, który pochłania mój czas niemal co do sekundy. Swoją drogą, przez ten rozdział czeka mnie jutro bania z angielskiego, ale było warto XD W każdym razie, jeżdżę regularnie, startuję w zawodach, własnego konia jeszcze nie mam, ale umówmy się, że jeżdżę tylko na jednym, góra dwóch, z częstotliwością co najmniej trzech razy w tygodniu. Aktualnie zajmuje to znaczną część mojego życia i otworzyło mi oczy na tyle spraw... Uczestniczę w szkoleniach, kursach, spotkaniach, jestem po prostu wszędzie. I zwyczajnie patrząc na HMOL z szerszej perspektywy, widzę, jak wiele spraw najzwyczajniej w świecie spierdoliłam, ale również jak wiele mi to dało. Dziś wzięło mnie na czytanie starych rozdziałów i śmiałam się w głos. Naprawdę. Boże, co ja miałam w głowie i jak Wy przez to przebrnęliście? Poważnie, dajcie mi znać w komentarzach XD
A co do powodu, dla którego rozdział nie pojawił się tak długo - miał być w sierpniu, a wyszło jak zawsze. Szkoła, faktycznie, zajęła masę mojego czasu i uwagi, ale to dopiero wrzesień. Jeśli o wakacje chodzi, to byłam zajęta głównie zawodami (w tym moją pierwszą N-ką na dystansie 80 km, w której zajęliśmy drugie miejsce :p), treningami i znajomymi. Właśnie, kolejne info, wyrosłam nieco z przesiadywania całymi dniami na komputerze. Wolę wyjść do ludzi. To tak odnośnie co poniektórych komentarzy.
Na koniec, wytłumaczenie tytułu, bo przecież skąd macie wiedzieć, o co mi z tymi korzeniami chodzi. Krótko - znalazłam swoją dawną (w zasadzie pierwszą) inspirację i wiecie co? Nadal działa! Także, następne notki będą nieco bardziej... Klimatyczne :D
Także, moi drodzy, zostały nam cztery rozdziały do końca. Jeżeli nadal tu jesteście, zapraszam Was do komentowania lub chociaż klikania tych nieszczęsnych reakcji. Nadal kocham Was najmocniej na świecie i dziękuję, że nadal mogę dla Was pisać. Do usłyszenia! x

PS Jac na koniec, bo wyszedł szczuplej niż w rzeczywistości XD


czwartek, 21 lipca 2016

Jak spędzić najlepsze dni w Twoim życiu!

Hejka!
Jak co roku przychodzę do Was z "krótkim" sprawozdaniem z, no jasne, obozu. I wybaczcie, że to nie rozdział, napiszę go jutro, kiedy już się rozpakuję i do końca ogarnę. Dziś jestem wykończona po pięciogodzinnej podróży autobusami i zwyczajnie nie mam głowy do pisania czegoś, nazwijmy to, kreatywnego.
No więc, od początku. Zaczęło się dziesiątego lipca o dziesiątej, kiedy to wsiadłam do Voyagera (bardzo serdecznie polecam, cudowne linie), który zawiózł mnie do Krakowa, bym tam przesiadła się do Polskiego Busa i wraz ze znaną niektórym z Was Sophie N. pojechałam do Wrocławia. W okolicach szesnastej byliśmy na miejscu i, poważnie, osrałam się jak głupia, kiedy nie mogłam znaleźć naszej instruktorki, która miała nas odebrać z dworca PKS. Bogu dzięki, to ona znalazła nas i rzuciła się na nas z uściskami. Kocham tę kobietę, przysięgam.
Kiedy już zapakowaliśmy się do jej Fiata Punto aka George'a, okazało się, że moja walizka zajmuje tyle miejsca, że nie można wyprostować przedniego fotela, a torba Gabi nie za bardzo mieści się w bagażniku, ruszyliśmy do ośrodka. A gdy tylko znalazłam się w domu, spotkałam, uwaga, szykujcie się na zaskoczenie, Nikki. Także, trzeci rok z rzędu spotkałyśmy się w wakacje i kurde, co jeden wyjazd, to lepszy.
Anyway, przejdźmy do tego, co prawdopodobnie najbardziej Was interesuje - konie i jazdy. Przyszło mi jeździć na czterech rekreantach: Pero, Siwym (Ruczaju), Prowincji (Prowansji?) i Wektorze oraz na prywatnej klaczy - Zefirze.
Po kolei. Muszę powiedzieć, że na początku nieco mi, jakby to ująć, nie szło. Wiecie, od roku nie siedziałam w angielskim siodle, więc musiałam się przestawić do tego, że nie jeżdżę na prostych nogach, a moje kolana są podciągnięte wręcz pod brodę. Dziwne uczucie, serio.
Także po paru jazdach ujeżdżeniowych na Siwym (filmik z jednej dodam pod spodem), tyranii na Prowincji, która wręcz marzyła, by wysadzić mnie na ścianie, szeregach na Pero, oklepie na Wektorze i nauce układania konia z Zefką, co nieco zaczęło mi wychodzić. I do końca obozu udało mi się zrobić takie postępy, że ostatniego dnia, to jest wczoraj, wraz z Pero skoczyliśmy stacjonatę 115 cm, z której, oczywiście, nie mam żadnych zdjęć, bo dziwnym trafem, zawsze, kiedy przydałby się ktoś z telefonem, wszyscy znikają. Ale za to mieliśmy sesję, której efekty zobaczę niebawem (nieważne, już mam).
Poza tym, zapewniono nam tak niesamowitą zabawę i tak wspaniałe atrakcje, że niczego więcej zapragnąć bym nie mogła. Po pierwsze, cały rok czekałam na moje ukochane flagi. I chuj, że przegrałam i rozwaliłam telefon, bawiłam się zarąbiście. Po drugie, najlepsze podchody świata, choć przyznam szczerze, że kiedy koło pierwszej szliśmy koło pola kukurydzy, spotkaliśmy auto z jakimiś ludźmi w środku, szukaliśmy nazwisk na nagrobkach i przechadzaliśmy się koło poligonu wojskowego, srałam w gacie jak nigdy. Po trzecie, zwiedziłyśmy cały Wrocław i muszę powiedzieć, że jest przepiękny. I po czwarte, widzieliśmy mistrzostwa Polski w ujeżdżeniu bryczkami.
Podsumowując, było naprawdę cudownie i pierwszy raz spotkałam się z tym, by organizatorzy aż tak się angażowali. Jeśli mam być szczera, ten wyjazd mogę uznać za najlepszy w całym moim życiu. Nigdy się tyle nie otańczyłam, ośpiewałam, ośmiałam i ościgałam i naprawdę, czego jak czego, tego się nie da zapomnieć.
A gdzieś tam w tekście znajdziecie obiecane zdjęcia i filmiki - w tym jeden, na którym cała nasza ekipa tańczy do Cotton Eye Joe :) xx

czwartek, 7 lipca 2016

Rozdział 35.

Wybaczcie "lekki" poślizg w czasie :) Wyjaśnienie pod rozdziałem!

- Te zawody nie były najlepszym pomysłem - powiedziałam, gdy już całą ekipą zasiedliśmy w pokoju Aśki i Jacka. Wszyscy wyglądaliśmy na równie zmordowanych; nie tyle samymi startami, co towarzyszącym im stresem. Choć doskonale wiedzieliśmy, że żadne z nas nie porywało się z motyką na słońce i mieliśmy wystarczająco dużo doświadczenia, trema i tak pojawiała się przed każdym wyjazdem na parkur. Zresztą, cóż się dziwić? Fakt faktem, była to konkurencja ogólnopolska, jednak chyba nikt nie spodziewał się takich tłumów. Mimo niesprzyjającej pogody, w okolicach południa ludzi zaczęło przybywać coraz więcej i więcej.
Nie tylko obecność sporych rozmiarów widowni mogła przytłoczyć. Tak się bowiem złożyło, że pomimo starań Bartka, dotyczących integracji zawodników, znaczna większość zdążyła zapomnieć, z kim ubiegłego wieczoru siedziała przy kieliszku. Atmosfera zarówno w stajni, jak i w budynku głównym była tak napięta, że gdyby nie Tymon u mojego boku, już dawno ugięłabym się pod jej naciskiem. To, że środowisko jeździeckie nigdy nie należało do najprzyjemniejszych, wiadomo było od zawsze, jednak przez całe swoje życie nie doświadczyłam aż takiej zawiści ze strony rywali. Napotykając spojrzenia niektórych z nich, miałam nieodparte wrażenie, że zaraz rzucą mi się do gardła ze zwierzęcym rykiem, byle tylko dostać swój upragniony puchar i miejsce na podium, na których, notabene, wcale mi nie zależało.
- E tam, nie narzekaj - westchnęła Aśka i machnęła na mnie ręką. - Rozejrzyj się, ile wspaniałych ludzi wokół! Jeśli nie wydrapią ci oczu, to okaleczą konia, ale na pewno są mili jak nie wiem co!
- Co prawda wiem, że entuzjazm w twoim głosie nie jest szczery, ale nie zmienia to faktu, że nieco mnie przeraża - burknęłam, przesiadając się z fotela na łóżko, obok Tymona. Oparłam głowę na jego ramieniu, wzdychając ciężko i mrużąc oczy w zadowoleniu, gdy zaczął delikatnie gładzić moje włosy.
- Jedyny plus całego tego wyjazdu jest taki, że powoli wraca pogoda - stwierdził Jacek, rozsuwając zasłony. Faktycznie, słońce powoli wychodziło zza chmur, rzucając snop światła na ponury, mokry krajobraz. Drzewa poruszały się w tę i we w tę na wietrze, napawając nas jeszcze większą melancholią. Jak gdyby nasze permanentne zmęczenie nie wystarczało.
- Dobra, nie mogę tak siedzieć - westchnęłam, przerywając tym samym chwilową ciszę, po czym wstałam z miejsca i przeciągnęłam się. - Idę do stajni.
Wychodząc z pokoju, narzuciłam na głowę kaptur bluzy i wsunęłam dłonie głęboko do kieszeni, próbując w ten sposób choćby w minimalnym stopniu odciąć się od reszty mieszkańców budynku, a przynajmniej od ich nieprzychylnych spojrzeń, co wcale nie było tak proste, jakby się mogło wydawać.
Pchnęłam przeszklone drzwi, tym samym znajdując się na zewnątrz. Chłodny wiatr dosięgnął mojej sylwetki, rozsyłając przyjemne ciarki wzdłuż całego mojego ciała. Wzięłam głęboki oddech i zamknęłam oczy, napawając się chwilą kompletnej ciszy, zakłócanej jedynie przez świergot ptaka w koronie jednego z drzew. Pęd ostatnich zdarzeń przytłaczał mnie jak nic innego, dlatego też bardziej niż zazwyczaj ceniłam sobie momenty, w których mogłam się zatrzymać. Nie myśleć o tym co, gdzie, jak i dlaczego. Zapomnieć o otaczającym mnie świecie, choćby na te parę sekund.
Kolejny podmuch wiatru przypomniał mi, po co tak właściwie wyszłam z ciepłego motelu. Wolnym krokiem przeszłam do stajni, starając się nie zwracać na siebie uwagi mijających mnie co rusz osób. Jedna za drugą przewijały się obok, Bogu dzięki, nie obdarzając mnie nawet pojedynczym spojrzeniem. Z jednej strony, wyglądało to, jakbym chciała wyalienować się z otoczenia, jednak prawda była taka, że rzadko który zawodnik nie myślał o innych jak o najgorszych wrogach. Stąd też mój wniosek - że na zawodach nie warto brać się za poznawanie ludzi.
Drzwi prowadzące do stajni stały otworem, niemo zapraszając mnie na przestronny korytarz. Kilka koni wystawiło łby ponad drzwiami boksów, strzygąc uszami i patrząc na mnie z dozą niepewności, wymieszaną z ciekawością. Uśmiechnęłam się sama do siebie, zdejmując kaptur z głowy i ruszając wzdłuż ścieżki, prowadzącej pomiędzy kolejnymi stanowiskami.
Wszystkie siwki, karusy, gniadosze i kasztany wydawały się aż nadto zainteresowane moją obecnością w obejściu. Każdy jeden szturchał nosem przechodzącą obok postać lub przynajmniej odwracał się w moim kierunku prychając. Jedynie jedna bułanka wyróżniała się w tłumie, stojąc z zadem przy drzwiach.
- Czyżby ktoś tu się obraził? - szepnęłam, odsuwając zasuwę i wchodząc do boksu. Szturchnęłam ją przy słabiźnie, chcąc nakłonić ją, by wreszcie zmieniła swoją pozycję. Ta spojrzała na mnie z ukosa, zastrzygła uchem, po czym nie wyrażając najmniejszego zainteresowania moją osobą, wróciła do leniwego skubania resztek siana z porannego karmienia. - A gdybyś tylko wiedziała, że w kieszeni mam smaczki, od razu łaziłabyś za mną jak pies - westchnęłam ze zrezygnowaniem.
Wyszłam z powrotem na korytarz i sięgnęłam do stojącej naprzeciw boksu paki po szczotki klaczy. Z dwoma zgrzebłami w dłoniach wróciłam do kobyły, od razu zabierając się za czyszczenie sklejonej od potu sierści. Kołysałam się lekko przy jej boku w rytm delikatnej muzyki, sączącej się cicho z radia, umieszczonego w dalszym końcu stajni. Skądś dobiegały mnie zagłuszone dźwięki czyjejś rozmowy, wiatr huczał za oknami. Nostalgia. Tak opisałabym uczucie, które mi wtedy towarzyszyło.
Bez pośpiechu rozczesałam wszystkie zaklejki, popryskałam grzywę i ogon Melodii sylikonem, a na koniec, na wszelki wypadek, gdyby pojawić się miały upały (co raczej było wątpliwe, ale przezorny zawsze ubezpieczony), spryskałam jej sierść preparatem odstraszającym gzy. Czego jak czego, ich obecności nie dało się znieść.
- Kto by pomyślał, że możesz być tak czysta - westchnęłam bardziej do siebie niż do niej, odkładając wszystko na swoje miejsce.
- Jeśli będziesz się później nudzić, Eklerowi również przydałoby się czyszczenie - stwierdziła Gośka, pojawiając się obok znikąd i tym samym przyprawiając mnie o chwilową palpitację serca. - Jak ci idzie obmyślanie programu na jutro?
Och, no tak. Najlepsza część zawodów WKKW - ujeżdżenie. A dokładniej rzecz ujmując - freestyle. Co prawda na tablicy ogłoszeń w budynku głównym wywieszony został przykładowy program, którym można było się sugerować, jednak my uznaliśmy, że nie pójdziemy na łatwiznę. I takim właśnie sposobem, skończyliśmy trenując niemal codziennie, na tydzień przed zawodami, starając się zapamiętać swoje własne, zmyślne układy.
- Zobaczymy, jak wyjdzie z lotnymi i żuciem, ale generalnie jestem nastawiona bardzo pozytywnie - powiedziałam zgodnie z prawdą. Niestety, były to elementy konieczne w każdym przejeździe. A niestety, ponieważ Melodia ostatnimi czasy buntowała się przed wszystkim. Na czele z reakcją na wszelkie pomoce.
- A widzisz, mogłaś wziąć Tabuna.
- Konia, który od dobrych kilku miesięcy jest sztywny jak deska i niemal wcale nie reaguje na wędzidło, mimo że stopniowo przestawiamy go na coraz to ostrzejsze? Tak, myślę, że przejazd na poziomie klasy N nie stanowiłby dla niego żadnego problemy - prychnęłam, walcząc ze sobą, by nie skwitować tego przewróceniem oczami. - Jeszcze nie zwariowałam.
Gośka jedynie pokiwała głową i oparła brodę na górnej krawędzi drzwiczek. Wyglądało na to, że rozmowa została zakończona, choć odnosiłam wrażenie, że w powietrzu nadal unosiły się pewne niedopowiedzenia.
- Wzięłam Melodię, bo ma więcej doświadczenia. Nie przyjechałam tutaj po żadne nagrody, raczej w ramach spotkania towarzyskiego, na zaproszenie Bartka. Przez telefon wydawał się tak podekscytowany całą tą sprawą, że nie miałam serca mu odmówić - burknęłam, również opierając się na półściance. - Ciesz się, że nie widziałaś miny Tymona po tym, jak powiedziałam mu po co i do kogo jedziemy. Wydawał się rozdarty pomiędzy skrzywdzeniem mnie a zabiciem Bartka.
- Wcale się mu nie dziwię. - Wzruszyła ramionami. - Gdyby mój chłopak był gotów jechać przeszło sześćset kilometrów do jakiejś laski po jednym telefonie, też nie byłabym pocieszona.
- Kiedy przedstawiasz to w takim świetle... Nie brzmi to za ciekawie - westchnęłam. Faktycznie, nie spojrzałam na to w ten sposób.
- Grunt, że masz pierścionek na palcu, to rekompensuje fatygę przez trzy czwarte Polski - zaśmiała się pod nosem. - W zasadzie, gdyby nie ten pierścionek, zapewne nadal łaziłabym za nim i ja, i Karolina. Dosyć dosadnie pokazał nam obu, z kim chce być.
Uśmiechnęłam się lekko. Tak, zdecydowanie, dał nam wszystkim do zrozumienia, z kim chciał zostać. I szczerze mówiąc, to jedno wspomnienie poprawiło mi humor lepiej niż jakakolwiek "upragniona" chwila ciszy i spokoju.

*****************************************************************************************************************************
Cześć wszystkim! Wiem, nie było mnie tu chwilę, nawet całkiem sporą. I w zasadzie, nie mam na swoje usprawiedliwienie nic, poza tym, że czas ostatnio ucieka mi przez palce. Naprawdę. Dopiero co byłam w pierwszej klasie, a już skończyłam gimnazjum, troszkę mnie to uderzyło.
Ale. Dostałam się do szkoły, do której dostać się chciałam i, co by Was nie wprowadzić w błąd, choć pisać lubię, odbijam w przeciwnym kierunku, a konkretnie - na mat-fiz. Ciekawe, szczególnie, że nie umiem ani matematyki, ani fizyki XD
W międzyczasie, kiedy mnie nie było, jedne zawody zaliczyłam, na pięcioletnim quarterze. Ledwo daliśmy radę, ledwo zmieściliśmy się w czasie, był krzyk, modlitwy i łzy, ale dojechaliśmy do mety. W drugich z kolei, dwa tygodnie temu, zaliczyłam pierwszą eliminację. Niestety, koń mi okulał :(
W każdym razie, mam zaliczone dwie P-tki na dystansie 40 km, co oznacza, że 30 lipca, jadę swoją pierwszą N-kę - 80 km :D Wszyscy trzymajcie kciuki, dobra? Dajcie mi znać, czy jesteście ze mną, najlepiej w komentarzu :P
No i, jeszcze jedna, ostatnia sprawa. Jeśli rozdział się nie pojawia, dajcie mi kopa w dupę, tak, ale nie zarzucajcie mi braku chęci, proszę. Jestem tu od niemal czterech lat, więc czego jak czego, ale chęci mi raczej nigdy nie zabrakło, nawet, gdy miałam ten swój "zastój". Uwierzcie, gimnazjum z moją polonistką było dla mnie koszmarem (ja jako porażka pedagogiczna i zmarnowany talent :), dlatego chwilowo jakość rozdziałów kuleje, ale spokojnie, wrócę do formy niebawem. Zresztą, już ten rozdział pisało mi się... Super. choć zwaliłam końcówkę :D
Kocham Was wszystkich bardzo, bardzo mocno! xx

PS Jakim cudem 26 czerwca blog zyskał 276 wejść, a 27 czerwca, uwaga, 388? I jakim cholernym cudem, to już 80,000? Minęło jak głupie. Dziękuję!

[edit 07.07.]
Zapomniałam wspomnieć. Jeśli rozdział nie pojawi się do niedzieli, to będzie dopiero po 21.07., ponieważ wyjeżdżam na obóz :) A po obozie, jak zawsze, dostaniecie zdjęcia i sprawozdanie :D

niedziela, 15 maja 2016

Rozdział 34.

No dobrze, może poprzedniej nocy nie zachowałam się, jak przystało na przeszło dwudziestolatkę. Fakt faktem, nie wlałam w siebie wcale tek dużo alkoholu, jednak w jakimś stopniu nadal odczuwałam jego działanie w organizmie. Słaba głowa, tak to nazywają.
W każdym razie, poranek nie należał do najprzyjemniejszych. Nie tyle ze względu na lekki ból głowy, co raczej na szarugę za oknem. Co prawda już nie padało, jednak niebo nadal zasnute było ciężkimi chmurami. Jedynym widzialnym plusem była pozytywna prognoza pogody na dalszy ciąg dnia.
Po szybkiej wizycie w toalecie, przebraniu się i przemyśleniu, czy oby na pewno nie mam ochoty na śniadanie, udałam się do stajni. Cała reszta ekipy kończyła już przygotowania do przeglądu weterynaryjnego, podczas gdy ja nawet ich jeszcze nie zaczęłam. Czułam, że szykowała się dla mnie spora reprymenda.
- Dobrze się spało? - zapytał Jacek, który jako pierwszy zauważył moją obecność. W odpowiedzi posłałam mu jedynie wymuszony uśmiech i pokiwałam głową. - Po kilku kieliszkach najlepiej.
- Nawet się nie waż mnie rozliczać - prychnęłam, odsuwając zasuwę w drzwiach boksu i podchodząc do Melodii. - Chyba zapomniałeś, jak dobrze bawiłeś się kilka miesięcy temu. Ognisko, do którego prawie wpadłeś? Mówi ci to coś? - Zerknęłam na chłopaka nad ścianką działową. Spojrzał na mnie spode łba i w zasadzie na tym się nasza przekomarzanka skończyła.
Gdy Tymon spryskiwał grzywę Albatrosa sylikonem, ja dopiero brałam do ręki plastikowe zgrzebło. Naprawdę byłam z robotą mocno w plecy, więc musiałam wziąć się w garść i załatwić wszystko jak najszybciej.
Prędko pozbyłam się wszystkich zaklejek, przejechałam miękką szczotką przez cały grzbiet, boki i nogi, naprędce zabrałam się za wyciąganie słomy z ogona i dopiero potem, widząc dokładnie, ile jeszcze zostało mi czasu, pozwoliłam sobie na dokładną korekcję swoich niedociągnięć. Całe szczęście, Melodia postanowiła wyświadczyć mi przysługę i wszystko wskazywało na to, że nie tarzała się w nocy.
Gdy wreszcie uporałam się z kopytami, całą grupą skierowaliśmy się do baru na odprawę techniczną, którą poprowadzić miał nie kto inny jak nasz ukochany przyjaciel - Bartek. Szczerze mówiąc, osobiście nie byłam w pełni przekonana do jego kompetencji, jednak, no cóż, nie mnie to oceniać.
- Mam nadzieję, że wszyscy się wyspali! Poważnie, sam wnosiłem te łóżka na piętra, jeśli nie są wygodne, szlag trafi mnie i moje plecy - zaczął, sprawiając, że pół sali ryknęło śmiechem. Druga połowa, w tym nasz stolik, albo była na to zbyt zaspana, albo po prostu miała gdzieś ten grzecznościowy gest. - W każdym razie, witam wszystkich serdecznie na pierwszym ogólnopolskim konkursie w dyscyplinie WKKW, organizowanym w naszej stadninie. Jak wiecie, otworzyliśmy niedawno i... Tak, może przejdę do rzeczy. Przed nami pierwszy dzień i skoki. Rozgrywane są cztery konkursy, L, P, N i N1. Mam nadzieję, że wszyscy dobrze przemyśleli swoje zgłoszenia i nie porywają się z motyką na słońce. Z własnego doświadczenia powiem, jeśli ktoś planuje start w N na koniu do L, lepiej odpuśćcie. Trasa parkuru znajduje się na tablicy przed każdym z padoków, na rozprężalnie drogi wskazywać będą stajenni i mam nadzieję, że obędzie się bez większych problemów. Zaczynamy od dziewiątej, więc macie... - w tym miejscu pojawiła się pauza, w której nasz śmieszek od siedmiu boleści spojrzał na wyimaginowany zegarek na swoim nadgarstku - Jakieś dwie godziny, by przygotować i siebie, i konie. Kto nie załapał się na śniadanie, zapraszam do stołu. Dziękuję za uwagę i życzę powodzenia.
Zbiorowe westchnienie rozniosło się po sali, a Bartek, jak gdyby niczego nie zauważył, skocznym krokiem skierował się do wyjścia.
- Nie trawię gościa - odezwał się Tymon, podpierając głowę na ręce. Włosy opadły mu na czoło, a on nawet nie kłopotał się, by je odgarnąć. Najwyraźniej po tym, jak odstawił mnie do pokoju, musiał wrócić na chwilę na salę.
- Nie ty jeden - dodała Aśka. - Jest taki... Dziwnie radosny i przez to taki... Słowo mi uciekło.
- Irytujący?
- O, dziękuję - pokiwała głową, po czym jak jeden mąż, i ona, i Tymon położyli głowy na stołach. Zapowiadał się długi, męczący dzień. (prawie tak męczący, jak dla mnie ten rozdział)

Tak, jak przewidziała szanowna pogodynka jednego z podstawowych programów telewizyjnych, około dziesiątej słońce wyszło zza chmur. Dokładnie w momencie, gdy ja, Tymon, Aśka i Jacek staliśmy przed rozprężalnią, czekając, aż ktoś raczy zwolnić nieco miejsca. Żadne z nas nie było bowiem w nastroju, żeby dzielić padok z dziesięcioma innymi parami, a jako że do naszych startów zostało jeszcze dobre czterdzieści minut, nikomu się specjalnie nie spieszyło. To znaczy, prawie.
Prawda była taka, że mieliśmy szczerą nadzieję, że uda nam się zacząć rozgrzewkę dość sprawnie, jednak non stop pojawiały się nowe osoby, które "potrzebowały miejsca znacznie pilniej niż my". Tak to jest, jak się nie trzyma kolejki.
Dlatego właśnie, koniec końców na rozprężenie i naskakanie koni dostaliśmy całe dwadzieścia minut. Uroczo.
- Numer sto sześćdziesiąt cztery, Weronika Zabrzydzka na koniu Melodia - rozległ się komunikat, a ja, no cóż, niemal nie zeszłam na zawał. Stępem skierowałam się do wyjścia z padoku, po drodze odbierając życzenia powodzenia i gdy wreszcie stanęłam przed furtką na odpowiedni parkur, poczułam, co znaczy prawdziwy stres.
Z sercem w gardle wyjechałam na środek placu, wykonałam ten nieszczęsny ukłon, po czym odetchnęłam ciężko i popędziłam Melodię do galopu.
Pierwsza przeszkoda poszła gładko. Może za sprawą tego, że była najprostsza na całym torze. Problemy, niestety, jak to problemy, zawsze pojawić się muszą. I właśnie z tego powodu odskok przy drugiej stacjonacie wyszedł z piątej nogi. Trzeci okser pokonałyśmy w pięknym stylu, podobnie zresztą, jak kolejne dwa płotki. Najgorsze było jednak przed nami. Na zakręcie przed murem dała się bowiem we znaki wczorajsza ulewa i nie pozwalając o sobie zapomnieć, pozostawiła po sobie urocze bagno, które skutecznie pokrzyżowało nam plany.
Cóż, przyznam szczerze, że znając moje szczęście, modliłam się w duchu, żeby skończyło się to na niegroźnej wywrotce. Jednak ku mojemu zdziwieniu, żadna z nas, ani ja, ani Melodia, nie wylądowała w piachu. Skończyło się jedynie na czterech punktach karnych. Należało jednak przyznać, że w mur wpadłyśmy w wyjątkowo efektowny sposób.

*****************************************************************************************************************************
Dzisiaj wyjątkowo krótko, bo mam jeszcze matmę do nauczenia, a jest 22:41. Jak bardzo jestem w dupie?
W każdym razie, to nadal niedziela! Piąty tydzień z rzędu z rozdziałem. Ha, udało mi się. Przepraszam za jego jakość, ale nie mam do tego głowy. W dodatku znowu cały tydzień przesiedziałam w domu z zapaleniem wszystkiego, co możliwe (jestem poważna, zatoki, gardło, krtań, tchawica, oskrzela i płuca), na koniach znów nie byłam, a za tydzień zawody. Wspaniale. Na pewno nam świetnie pójdzie. I mam nadzieję, że wyczuliście sarkazm.
Także, ten, idę kuć wzory. Do usłyszenia za tydzień! xx

PS Bardzo proszę - komentarz albo chociaż reakcja! Tak co bym tylko wiedziała, że tu jesteście, Miśki.

niedziela, 8 maja 2016

Rozdział 33.

Perspektywa Tymona (co by Was nie zanudzić, Mośki!)

- Zacznijmy od początku - powiedział Bartek, ciągnąc nas przez tłum. A uściślając, ciągnął za sobą Weronikę, ale dziwnym trafem, w jego obecności wolałem nie zostawiać jej samej. - Znajdujemy się w naszej hubertusowej przystani, a dokładniej mówiąc - w barze. Ten nienaturalnie wysoki sufit to wada konstrukcji. Miały być kłody, zamówili bele, a przyszły deski, więc cóż poradzić. Żyrandole to też pomyłka, w planach mieliśmy drewniane koła z sześcioma ledami, dali nam... To fikuśne coś, co widzicie. Okna i drzwi to niedomówienie, ale... Wiecie co, może po prostu przejdę do sedna. Jedyne, co zostało wykonane tak, jak być powinno, to podłoga, ławki i stoły.
Gęba nie zamykała mu się ani na sekundę i będąc szczerym, sam nie wiedziałem, jak długo będę w stanie to znieść. Co innego paplanina kogokolwiek, kogo jako tako lubiłem, a co innego w przypadku, gdy gościa ledwo tolerowałem. Naprawdę nie miałem najmniejszej ochoty na wysłuchiwanie kolejnych marnych anegdotek dotyczących architektury budynku, jednak, ku mojemu niezadowoleniu, Weronika wyglądała na zainteresowaną.
- A skoro jesteśmy przy stołach, czas na wcześniej wspomnianą integrację! Na lewo Mazowsze, na prawo Pomorze, na wprost Podlasie, a z tyłu Śląsk. Słucham, z kim siadacie? - zapytał, zacierając dłonie i patrząc na nas z dziwnym błyskiem w oku. Chyba tutejszy klimat mu nie służył. Wydawał się zbyt... Rozentuzjazmowany.
- Co powiesz na Śląsk? - zapytała Wera, odwracając się do mnie. Och, uroczo, zostałem wciągnięty do rozmowy. Nie zamierzałem jednak zostawać w niej na długo, więc zwyczajnie wzruszyłem ramionami, burknąłem ciche "jasne" i wymusiłem na sobie niemrawy uśmiech.
Bartek po raz kolejny ruszył przez morze ludzi z nami depczącymi mu po piętach. Jego cudowna "zabawa integracyjna" jeszcze na dobre się nie rozpoczęła, a ja już wiedziałem, że mam jej zupełnie dość.
Gdy w końcu znaleźliśmy się przy odpowiednim stole i usiedliśmy na wyznaczonej ławce (która, swoją drogą, była twarda jak jasna cholera), oczy wszystkich pozostałych zwróciły się na nas. Na chwilę ucichły rozmowy pomiędzy całą gromadą "tych ze Śląska", by zaraz po tym zaczęli się przedstawiać jeden przez drugiego, przywołując na twarze uśmiechy niebotycznych rozmiarów.
Zapamiętałem tyle, że siedzieliśmy obok Marcina, Leny, Dantego i Weroniki. I bynajmniej, nie chodziło o moją Weronikę.
- W takim razie, zdrowie za nowych towarzyszy! - zawołał któryś z chłopców, za cholerę nie wiem który. - Czystą mamy, soki mamy, więc lejemy, hej - dodał melodyjnym głosem, na co wszyscy jego znajomi odpowiedzieli jednogłośnym "hej". Spojrzałem na siedzącą naprzeciwko mnie dziewczynę, mając nadzieję, że zobaczę na jej twarzy zdziwienie podobne do mojego. Niestety, przeliczyłem się. Zresztą, czego prócz uśmiechu mógłbym się po niej spodziewać? Zbyt dobrze ją znałem, by w ogóle przypuszczać, że do kogokolwiek z tu zebranych będzie nastawiona chociażby w połowie tak negatywnie, jak ja. 
W każdym razie, zaraz po tym, jak zrozumiałem, że moja szanowna narzeczona nie pomoże mi się stąd wydostać i duszkiem opróżniliśmy literatki i przepiliśmy gorzki smak wódki, zaczęły się rozmowy, w których udział brałem tak rzadko, jak tylko było możliwe. Jak na złość jednak, uwaga naszych nowych znajomych skupiała się głównie na mnie.
I właśnie kiedy zostałem wciągnięty w kolejną pogadankę z serii "jeszcze raz, jak się poznaliście?", Weronika zniknęła z zasięgu mojego spojrzenia wraz z Leną. Dobrze, fakt faktem, byłem mocno przewrażliwiony, ale z drugiej strony, czy kiedykolwiek, gdy spuszczono ją ze wzroku, przytrafiło się jej coś pozytywnego w skutkach?
- Bez paniki, stary, jest dorosła - powiedział bodajże Dante, kładąc mi rękę na ramieniu. - Zresztą, jest z nią Lena. Uwierz, nic się jej nie stanie, najwyżej będzie miała sporego kaca, ale wiesz, to nie tak, że kilka kieliszków ją zabije.
Obyś nie wykrakał, cisnęło mi się na usta, jednak postanowiłem się powstrzymać. No i, musiałem przyznać mu rację, była dorosła. Nie w mojej gestii leżało mówienie jej, co wolno jej robić, a czego nie.
- Więc, jeszcze raz, jak się poznaliście? - padło po raz kolejny, gdy tym razem ręka siedzącego obok mnie bruneta znalazła się na moich ramionach.
Zapowiadała się naprawdę cholernie długa noc.

Dobrze, wytrzymałem dwie godziny. Weronika i Lena nadal nie wróciły, druga Weronika wraz z Marcinem ulotnili się jakiś czas wcześniej, Aśki i Jacka nawet nie widziałem, a na dodatek nawet Dante stwierdził, że faktycznie coś było nie tak, skoro zarówno jego dziewczyna, jak i moja narzeczona tak długo nie wracały.
Muzyka huczała jak na niezbyt udanej, wiejskiej dyskotece, a ja wcale nie byłem z tego powodu zadowolony. Głowa rozbolała mnie dobrą godzinę wcześniej i nic nie mogłem poradzić na to, że jedyne, o czym marzyłem, to wynieść się wreszcie do pokoju. Najpierw jednak musiałem znaleźć Weronikę. Bóg jeden wie, co przyszłoby jej do głowy, gdyby została sama. Nawet nie miałem ochoty o tym rozmyślać.
Wraz z Dantem wstaliśmy od stołu i udaliśmy się na poszukiwania szanownych pań. Całe szczęście, Weronikę znaleźliśmy zasadniczo szybko, bo po niecałych pięciu minutach, gdy stojąc na jednym w krzeseł i wymachując nogami jak podczas próby zatańczenia kankana, opróżniała kieliszek alkoholu. Brunet poklepał mnie pocieszająco po barkach, kiedy stanąłem jak wryty i wzniosłem oczy do nieba, po czym poszedł dalej, by znaleźć Lenę, zostawiając mnie samego z problemem.
Nie zamierzałem się jednak patyczkować. Prześlizgnąłem się przez tłum namolnych gapiów, po czym bez żadnych ceregieli, chwyciłem Weronikę w pasie i przerzuciłem ją przez ramię. Ktoś się zaśmiał, ktoś zaklaskał, jeszcze inny wrzeszczał pijackim głosem, żebym ją zostawił, a sama "porwana" kreśliła bliżej nieokreślone szlaczki na moich plecach, mamrocząc coś pod nosem.
Wyszedłem na zewnątrz, gdzie mżawka nadal nie ustępowała i dopiero tam odstawiłem dziewczynę na ziemię. Ku mojemu zdziwieniu, ta od razu odsunęła się ode mnie, zaplatając ręce na piersi i odwracając się tyłem.
- Chyba mi nie powiesz, że jesteś zła - westchnąłem, przeczesując włosy palcami i podchodząc do niej bliżej.
- Oczywiście, że jestem! Na oczach tych wszystkich ludzi wyniosłeś mnie na zewnątrz jak jakąś lalkę - żachnęła się. Szczerze mówiąc, patrząc na nią czekałem tylko na moment, w którym zacznie tupać nogą. Zwyczajnie nie potrafiłem brać jej złości na poważnie.
- Skarbie, nie wiem, czy zauważyłaś, ale większość ludzi, o których wspominasz, stanowili mężczyźni, a tak się składa, że tańczyłaś na krześle - zauważyłem, siłując się z samym sobą, by przypadkiem nie przewrócić oczami.
- Och, czyli byłeś zazdrosny? - Wyszczerzyła się jak głupia, gwałtownie odwracając się z powrotem w moją stronę. W odpowiedzi jedynie zerknąłem na nią spode łba. - No chodź tu... Zazdrośniku - dodała, znów zmniejszając dzielącą nas odległość i koniec końców oplotła mnie ramionami w pasie.
- Nie byłem zazdrosny.
Byłem zwyczajnie wściekły na każdego, kto na nią w ogóle spojrzał. Na Bartku zaczynając.
- Wcale - burknęła, mocniej wtulając się w moją koszulę i, no dobrze, nie mogłem się powstrzymać, musiałem ją objąć. - Swoją drogą, jestem zmęczona, chyba pójdę się położyć. Za to ty mógłbyś pomóc Dantemu. Ja skończyłam na czterech kieliszkach za to Lena... Powiedzmy, że straciła umiar. Nie widziałam jej od chwili, gdy postanowiła znaleźć drabinę i wspiąć się na żyrandol.

*****************************************************************************************************************************
A o tym, czy misja Leny się powiodła, możecie się niebawem dowiedzieć, wchodząc TUTAJ. Tak, Lena, Dante, Marcin i Weronika nr 2 nie są moimi postaciami. To tak w ramach nieustającej promocji bloga Diega.
Świeżo po chorobie wróciłam na konie i, kurwa, chyba znowu się załatwiłam. W dodatku zmienili mi konia i z araba tryskającego energią przeszłam na młodego quartera, który przy kastracji oprócz jaj stracił chyba całą energię do życia. Jeśli kiedykolwiek przyszło Wam jeździć na "leniwym" koniu, uwierzcie, jego nie pobijecie.
W każdym razie, jestem po warsztatach z dosiadu i dwóch terenach, i CHRYSTE PANIE, lędźwie nie bolą. Cud! Pierwszy raz od marca zeszłego roku po jeździe nie boli mnie kręgosłup. To naprawdę nowość i szczerze mówiąc, to sama nie wiem, jak dziękować cudownemu instruktorowi, który mój krzyż rozluźnił w niecałą godzinę. Magia.
I będąc szczerą, już sama nie wiem, co mam robić, żeby zachęcić Was jakoś do komentowania. Misie, proszę, dajcie znać, że jesteście :( Kocham Was!

[edit 09.05.2016]
Jeszcze jedno, przywracam opcję "reakcji", więc może ci, którzy nie czują się na siłach, by pisać komentarze, klikną chociaż w jeden z kwadracików pod postem? Byłabym wdzięczna :) xx

niedziela, 1 maja 2016

Rozdział 32.

Trzecia dwanaście. Dokładnie o tej godzinie zerwaliśmy się z łóżek, by wyruszyć w uroczą, dwunastogodzinną podróż nad morze. Choć właściwie, "zerwaliśmy się" jest zbyt mocnym określeniem. Tak na dobrą sprawę, zwlekliśmy się, jęcząc i skomląc, a na koniec z głuchym trzaskiem uderzając w ziemię. Zresztą, sądząc po odgłosach, dochodzących spoza naszego pokoju, nie tylko ja i Tymon mieliśmy problemy z tak wczesną pobudką.
- Jak myślisz, kto spadł ze schodów, Aśka czy Gośka? - zapytałam, gdy głośny huk i cały łańcuszek przekleństw rozległ się na korytarzu.
- Jacek - burknął chłopak, powoli podnosząc się z podłogi. - Jeszcze raz, dlaczego się na to zgodziłem?
- Bo nie wspominałam, że będziesz kierowcą? Bo nie skojarzyłeś, że stąd nad Bałtyk jest przeszło pięćset kilometrów? Bo mnie tak bardzo kochasz? - wymieniałam po kolei, na czworaka okrążając łóżko i podchodząc do szatyna. Usiadłam na jego kolanach i wtuliłam głowę w jego ramię, zamykając oczy i obejmując go ramionami.
- Fakt - podsumował naszą rozmowę, całując mnie lekko w głowę. - A teraz, czas sprawdzić, czy nasz blondasek nadal żyje - dodał i sięgnął do włącznika przy lampce nocnej. Ciepłe światło otuliło cały pokój, sprawiając, że westchnęłam z niezadowoleniem i docisnęłam koszulkę chłopaka jeszcze ciaśniej do mojej twarzy.
- Nienawidzę poranków.
- Przecież to nie żaden poranek, mamy środek nocy - powiedział Tymon, odsuwając mnie od siebie i podnosząc się z ziemi. Podał mi ręce, a ja wywracając oczami, również podciągnęłam się ociężale do góry.
Gdy chłopak ruszył na pomoc Jackowi, ja podeszłam do szafy, by wybrać ciuchy, w których w miarę wygodnie będzie przetrwać ponad dziesięciogodzinną podróż. Koniec końców, postawiłam na dresy, najbardziej luźną koszulkę, jaką tylko udało mi się wygrzebać i grubą bluzę, która miała mi pomóc przetrwać mglisty poranek. Niestety, po słonecznym tygodniu, akurat zeszłego wieczoru pogoda musiała się tak diametralnie zmienić. Deszcz lał niemal całą noc, sprawiając, że nasza podróż napawała nas coraz to mniejszą dawką ekscytacji. Właściwie, w związku z całą tą szarugą, wszystko stawało się coraz mniej zachęcające.
Wyszłam z łazienki po kilku minutach, umyta, uczesana i przebrana, jednak w dalszym ciągu bez makijażu. W końcu, na cholerę się malować, kiedy i tak cały dzień spędzić miałam w samochodzie? Na korytarzu minęłam zaspaną Aśkę, która wymamrotała pod nosem jakieś nieskładne zdanie, mające uchodzić zapewne za swego rodzaju powitanie, a w kuchni z kolei zastałam przykry widok, jakim był Tymon, siedzący przy stole, z ramionami zaplecionymi na blacie i głową ułożoną na nich w taki sposób, że włosy opadały mu niesfornie na czoło, wpadając przy okazji do stojącego naprzeciw niego kubka z kawą. Westchnęłam ze zrezygnowaniem, podchodząc do szatyna i zabierając napój sprzed jego twarzy. Byłam bowiem pewna, że kiedy tylko się podniesie albo wyleje zawartość naczynia na siebie, albo na kogoś innego, najprawdopodobniej na mnie. Właśnie dlatego postanowiłam ratować sytuację. I nie, nie miało to nic wspólnego z tym, że potrzebowałam kofeiny, a nie chciało mi się nastawiać wody.
Jak wiadomo, w kuchni nigdy asem nie byłam, dlatego śniadanie, które przygotowałam dla całej naszej ekipy, również nie zachwycało. Mimo wszystko liczyłam na to, że nadal śnięci po zbyt wczesnej pobudce nawet nie zorientują się, że dostali, po raz kolejny zresztą, najzwyklejsze w świecie kanapki z szynką.
- O Boże, Weronika w kuchni - usłyszałam, gdy tylko Aśka zeszła na dół. Czyli mój plan spalił na panewce.
- Przecież nie jest tak tragicznie. Przez całe życie jakoś wytrzymuję z moją kuchnią.
- Po pierwsze, kwestia przyzwyczajenia. A po drugie, ty to nazywasz kuchnią? - prychnęła blondyna, podnosząc jedną z kromek i uważnie oglądając ją z każdej strony. - Proszę cię, słońce. Nawet się nie pogrążaj.
- Nie rozmawiaj z nią zaraz po pobudce, straszna z niej zołza - burknął Jacek wchodząc do kuchni i siadając obok Asi. Objął ją ramieniem, chcąc przyciągnąć ją do siebie i pocałować, jednak dziewczyna przytrzymała jego twarz z dala od swojej, mrucząc pod nosem coś w stylu "sam jesteś zołza".

Kwadrans po czwartej wszystkie konie zostały załadowane do trzech przyczep. W pierwszej - Albatros z Melodią, w drugiej - Shadow z Mozambikiem i w trzeciej - Ekler. Za kierownicami dwóch pickupów, jak było przewidziane, wylądowali Tymon i Jacek, a z kolei sporych rozmiarów czarny suv wylądował w rękach... Gośki, która zaskoczyła nas wszystkich, podstawiając nam pod nosy swoje prawo jazdy. Maja i Michalina, niestety, musiały zrezygnować z wyjazdu, bo, jak to określił rodzic jednej z nich, "nie mam czasu tłuc się przez cały kraj dla jakichś durnych zawodów". Cóż, najwyraźniej to my byliśmy niespełna rozumu.
Klucze zostawiliśmy za jedną z większych doniczek, stojących na ganku, pamiętając, że wujek obiecał przyjechać w granicach dziesiątej i zabrać do siebie dwa pozostałe konie - Tabuna i Flocka.

Podróż minęła całkiem szybko bez żadnych rewelacji (poza pojedynczą pomyłką na trasie). Obyło się bez przebitych opon, wymiocin na deskach rozdzielczych, wywróconych przyczep, pożarów, pogotowia i wielu, wielu innych sytuacji, które w naszym (a szczególnie w moim) przypadku wydać by się mogły całkiem prawdopodobne.
Gdy wreszcie znaleźliśmy się na miejscu, zegar wskazywał trzynastą czterdzieści osiem. Powitał nas niesłychany spokój, co wydawało się wprost niesłychane, skoro były to zawody ogólnopolskie. Choć być może cała ta pozorna cisza spowodowana była cholerną ulewą? Jedynym aspektem, który upewniał nas w tym, że trafiliśmy w dobre miejsce, był sporych rozmiarów szyld z nazwą stadniny oraz podpis "Parking dla zawodników z drugiej strony stajni".
Zajęliśmy wyznaczone przez stajennego miejsce, wstawiliśmy konie do zarezerwowanych boksów i wreszcie mogliśmy odpocząć. Przegląd weterynaryjny zapowiedziano dopiero na następny ranek, więc mieliśmy całe popołudnie i wieczór, by rozejrzeć się wokół i wreszcie odpocząć.
- A teraz - zaczął Jacek, rozkładając ramiona i obejmując mnie i Tymona - czas zwiedzić bar. Za mną, kompania! - dodał, zarzucając kaptur na głowę. Cała nasza grupa poszła w jego ślady, by już po chwili znaleźć się w ogromnym pomieszczeniu po brzegi wypełnionym ludźmi.
Tłum ogarniał każdy, nawet najmniejszy kąt, sprawiając, że wielka sala zdawała się co najmniej klaustrofobiczna. Automatycznie chwyciłam Tymona pod ramię, mając szczerą nadzieję, że jakimś cudem uda mi się nie zgubić.
- Weronika? - Słysząc zupełnie zdziwiony głos, dochodzący zza naszych pleców, machinalnie odwróciliśmy się z powrotem w kierunku drzwi. Bartek stał w futrynie, wpatrując się w nas z rosnącym z chwili na chwilę uśmiechem. Zupełnie się nie zmienił. Nadal miał tą samą, nieco przydługą fryzurę, te same dołeczki w policzkach i oczy przeszywające błękitem tak samo, jak to zapamiętałam. - Widzę, że jesteście w pełnym komplecie? W takim razie możemy zaczynać.
- Chwila, chwila. Zawody od jutra, tak? - zapytałam nieco spanikowanym tonem.
- Och, ależ oczywiście, wszystko zgodnie z rozkładem - powiedział, kiwając dłonią na kogoś w tłumie. - Na chwilę obecną, witamy na... imprezie integracyjnej.

***************************************************************************************************************************
Heja! Jest za dziesięć dwunasta, a co za tym idzie, WYROBIŁAM SIĘ Z ROZDZIAŁEM W TYM TYGODNIU, TAK! Czyli trzymam regularność, nananana!
Wiem, że trochę zawaliłam całą tą treść. Przepraszam, ostatnio mi coś nie idzie. I wyjątkowo nie chodzi o to, że mi się nie chce, bo właśnie, że mi się chce! Jestem na antybiotyku i powiedzmy, że to dlatego mi się gorzej myśli. W dodatku nie widziałam w tym tygodniu koni, pierwszy raz od lutego, więc, sami rozumiecie, łapię doła :c
W każdym razie, mam nadzieję, że jakoś znieśliście ten rozdział. Obiecuję, że się poprawię! A teraz, żeby Was jakoś zachęcić do komentowania, słucham, jakie plany na majówkę, moi drodzy? :D
Do usłyszenia!

PS Szałwia, postanowiłam pójść w te 'nostalgiczne rytmy' i poczytać stare rozdziały. Ale zrobiłam progress! Już nie boję się przecinków XD
PSS Mam złą wiadomość. Siódmy tom miał być ostatni, ale, kurde, nie wyrobię się z fabułą. Muszę przemyśleć, co dalej. Doradźcie!

sobota, 23 kwietnia 2016

Rozdział 31.

Tamtego dnia zostałam w stajni do późna. Po tym, jak obdzwoniłam wszystkich i przekazałam im nasze plany, musiałam zabrać się za przygotowania. I takim właśnie sposobem od szesnastej bezustannie plątałam się między siodlarnią, boksami i paszarnią, to rozdając wieczorne porcje owsa, to szukając zagubionych czapraków, to starając się rozczesać zaplątaną grzywę Melodii, co wcale nie było tak proste, jak mogłoby się wydawać.
Sama nie wiedziałam, kiedy na zewnątrz ściemniło się do tego stopnia, że nie byłam w stanie zobaczyć nawet odległych o kilka metrów ogrodzeń. Księżyc zasnuły chmury, a światło, pochodzące od latarni stojącej niedaleko domu, nie docierało tak daleko. Przystanęłam na chwilę we wlocie stajni, opierając się o wielką futrynę. Uśmiech mimo mojej woli wpełzł na moją twarz, gdy po raz kolejny uświadomiłam sobie, jak wielką jestem szczęściarą. Cóż, może patrząc na moją sytuację przez pryzmat paru wcześniejszych lat, niewiele wskazywało na to, że skończę w takim miejscu, z kimś takim przy boku. Może do niedawna postrzegać mnie można było jako osobę, której życie nie szczędziło przykrości i non stop rzucało kłody pod nogi, jednak co z tego wszystkiego, co mi się przytrafiło, faktycznie miało znaczenie w późniejszym czasie?
Po śmierci rodziców pozbierałam się względnie szybko. Przeprowadzkę do innego kraju również przeżyłam. Dałam radę ze śpiączką chłopaka, podobnie zresztą jak z tą, w której znalazłam się ja. Amnezja odhaczona, poturbowana również byłam. Zerwanie, fakt, zdarzyło się, ale koniec końców i tak jesteśmy razem, w dodatku jako narzeczeni. Problemy z wyniosłymi arogantkami za mną; jedną  z nich udało się nawet naprostować na "lepszą drogę".
A teraz? Znalazłam się dokładnie tam, gdzie marzyłam, by być. W miejscu, gdzie czułam się jak nigdzie indziej. Nie musiałam szukać szczęścia, bo to ono odszukało mnie, jakkolwiek niedorzecznie to nie brzmiało.
Odwróciłam się na pięcie, by po raz kolejny tego wieczoru spojrzeć wgłąb korytarza. Końskie łby wystawały ponad drzwiami niektórych boksów. Jedne z naszych podopiecznych strzygły uszami na boki, inne nadal przeżuwały ostatki swojej paszy, a jeszcze inne spoglądały na mnie z zaciekawieniem, upewniając mnie tym samym, że lepiej trafić nie mogłam. Że to jest to, czego od zawsze chciałam i o czym od zawsze marzyłam.
- Ciągle tutaj? - znajomy głos wyrwał mnie z rozmyślań, jednak nadal nie ruszyłam się z miejsca, badając wzrokiem cały budynek, zupełnie, jakbym widziała go po raz pierwszy. - Brakuje mi ciebie w domu. Jeszcze trochę i zrobię się zazdrosny o konie - wymamrotał Tymon, obejmując mnie w pasie i opierając podbródek na moim ramieniu.
- Daj mi się nacieszyć - burknęłam, zerkając na niego kątem oka ze wciąż nieznikającym z mojej twarzy uśmiechem. Czułam się trochę tak, jakby moje usta zostały sparaliżowane w dość nienaturalnym grymasie, którego nie mogłam nijak powstrzymać.
- Dałbym z wielką chęcią, uwierz, ale tak się składa, że nie wiem, czy zauważyłaś, zrobiło się całkiem chłodno, a ty stoisz tu jak kołek w samej koszulce - zrugał mnie takim tonem, jak gdybym nagle stała się jego nieposłuszną córką. Mimo wszystko, miał rację i nawet jeśli nie chciałam mu jej przyznawać, jak na zawołanie przez całe moje ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz. - Zabieram cię w długą podróż na gorącą herbatę, wprost do naszej kuchni. I bez gadania - dodał, widząc, że już zamierzałam otwierać usta, by coś powiedzieć. Zamiast tego postanowiłam jedynie przedrzeźnić go pod nosem w dość dziecinny sposób, po czym z naburmuszoną miną po raz ostatni tego dnia sprawdzić wszystkie boksy, pogasić światła i zamknąć wielkie drzwi.
Na zaledwie kilkumetrowej drodze do domu zatrzymałam się czterokrotnie. Po pierwsze - zerknęłam, czy oby na pewno zakręciłam kran przy stajni. Po drugie - czy oby na pewno bramki wszystkich trzech padoków zostały zamknięte, choć było to równie ważne, co zeszłoroczny śnieg. Po trzecie - musiałam koniecznie rozejrzeć się, czy oby na pewno żaden koń nie szwenda się po pastwiskach, choć biorąc pod uwagę, że wszystkie znajdowały się w boksach - było to zupełnie niemożliwe. I po czwarte - stanęłam w miejscu, by spuścić podwinięte do tej pory rękawy bluzki, gdy nagle ramiona Tymona ponownie mnie zatrzymały i tym razem uniosły w górę bez najmniejszego wysiłku. Zaśmiałam się jedynie, bo mówiąc szczerze, spodziewałam się, że to zrobi. Zawsze, gdy tracił do mnie cierpliwość, uciekał się do tej samej metody.
A on doskonale wiedział, że właśnie o to mi chodziło - prowokowałam go tylko po to, by wreszcie wziął mnie na ręce i zaniósł do domu. Bo choć dla wielu nie miało to najmniejszego sensu, on rozumiał, że potrzebowałam jego bliskości nawet w takich chwilach, nawet w tak przyziemnych sprawach. Dlatego nie protestował, ponieważ pomimo faktu, że nieraz byłam nieznośna, kochał mnie tak samo, jak ja kochałam jego, i nie było co do tego najmniejszych wątpliwości. Sprawiał mi te wszystkie przyjemności, bo zależało mu na tym, żebym była szczęśliwa, nawet, jeśli wszystko, czego do szczęścia potrzebowałam, dostałam w momencie, gdy po raz pierwszy mnie pocałował.

Ranek nadszedł zdecydowanie zbyt szybko i oświetlił cały pokój zdecydowanie zbyt jaskrawym światłem. Jęknęłam przeciągle, nie mając najmniejszej ochoty, by rozpoczynać kolejny dzień. Niestety, obowiązki czekały, a moje poranne zmęczenie nie miało na to wpływu.
Odetchnęłam głęboko, po czym ociągając się, jak gdybym szła na ścięcie, powoli zwlokłam się do łóżka i poczłapałam do łazienki, po drodze zgarniając potrzebne ubrania. Wizyta w toalecie nie zajęła mi dużo czasu. W gruncie rzeczy, wystarczyło mi niecałe dziesięć minut, by załatwić wszystkie swoje potrzeby i zejść na dół.
Tak, jak się spodziewałam, mimo wczesnej pory (bardzo wczesnej, bo zegar wskazywał dopiero szóstą trzynaście) dom był zupełnie opustoszały. Nie grało radio, nie trajkotała irytująca prezenterka wiadomości, nie bulgotała gotująca się woda, Tymon nie podgwizdywał pod nosem, krojąc kolejne składniki na sałatkę, a jedynym słyszalnym dźwiękiem było tykanie, towarzyszące upływającym sekundom. Doba mojego narzeczonego zaczynała się godzinę przed moją i głównie z tego powodu niemal codziennie się mijaliśmy. Jednak mimo że nie czekał na mnie chłopak z pocałunkiem, na stole zawsze zastać mogłam pełne śniadanie i żółtą karteczkę na blacie, najczęściej opatrzoną w podpis "smacznego :)". Odkąd zamieszkaliśmy razem skończyły się moje ciągłe posiłki, opierające się głównie na jabłkach. Niegdyś bowiem jabłka mogłam jeść niemal bez przerwy - na śniadanie, obiad i kolację. Po pewnym czasie stało się to co prawda nudne, ale szczerze mówiąc, nie miałam ochoty, by przygotować sobie coś porządnego. Dopiero kiedy Tymon zaczął się rozwijać w kuchni, zrozumiałam, co traciłam. Nie miałam pojęcia, że potrafił tak dobrze gotować!
Od tamtej pory podzieliliśmy się - kuchnia była jego, a ja jedynie utrzymywałam dom we względnym porządku. O ile mnie i porządek można jakkolwiek do siebie dopasować.

Po posiłku od razu zebrałam się do wyjścia. Wsunęłam na nogi ubłocone sztyblety, narzuciłam na plecy jedną z kamizelek i naciągnęłam czapkę na głowę. Zapięłam zamek pod samą szyję i schowałam brodę w kołnierzu, podczas gdy moje ręce powędrowały wprost do kieszeni, gdy jak najlepiej chciałam się odizolować od porannej mgły. Nacisnęłam łokciem na klamkę i popchnęłam drzwi, po czym zatrzasnęłam je nogą, gdy byłam już na ganku. Zadrżałam, czując na skórze powiew wiatru. Orzeźwiający, fakt, ale równocześnie zimny jak jasna cholera.
Mrużąc lekko oczy przed słońcem leniwie oświetlającym horyzont, przeszłam do stajni i dopiero gdy byłam w środku, rozluźniłam się nieco. Wyciągnęłam ręce z kieszeni i nawet odsunęłam zamek o kilka centymetrów w dół.
I właśnie wtedy z siodlarni wyszedł Tymon, ubrany jedynie w starte jeansy, stare trampki i podkoszulek z logo jakiegoś podrzędnego, rockowego zespołu. Zamrugałam kilkukrotnie, starając się przyswoić obraz, podczas gdy chłopak zamknął dzielący nas dystans i cmoknął mnie krótko w usta.
- Nawet mnie nie przywitasz tak, jak wypada? - zapytał, patrząc na mnie udawanym smutnym wzrokiem, który po chwili wyrażał czyste zdziwienie, kiedy zamiast, tak, jak zawsze, uśmiechnąć się i stanąć na palcach, by dosięgnąć jego warg swoimi, chwyciłam go za rękę i pociągnęłam w stronę siodlarni.
- Ubieraj to, głupku. Przeziębisz się - burknęłam, wystawiając w jego kierunku jedną z kurtek. Spojrzał na mnie sceptycznie, ale po chwili, bez kłótni, naciągnął materiał na ramiona. - No, i teraz możemy się witać - powiedziałam, tym razem faktycznie całując go tak, jak należało.
- Kogo bierzesz na jazdę? - zapytał, gdy po kilku chwilach wreszcie się od siebie odsunęliśmy.
- Flocka, dawno nie chodził. A przynajmniej nie pode mną - odparłam, podnosząc siodło ze stojaka. Oparłam przedni łęk na biodrze, tylny trzymając prawą ręką, po czym zgarnęłam ogłowie z wieszaka i udałam się w stronę boksu gniadosza. Cały rząd zostawiłam na korytarzu, po czym chwytając za zgrzebła, odsunęłam zasuwę w drzwiach i podeszłam do ogiera, który odkąd tylko mnie zobaczył, wysuwał łeb w kierunku kieszeni mojej kamizelki, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że kryły się w nich smakołyki.
- Dostaniesz, jeśli się spiszesz - powiedziałam, całą swoją uwagę skupiając na przeczesywaniu sierści konia. Okres linienia zaczął się już chwilę wcześniej, jednak nadal trwał w najlepsze, sprawiając, że szczotki musiałam czyścić co kilka ruchów. Bezsensowna pora.
Gdy wreszcie, po paru długich minutach zmagania się z latającym wszędzie futrem, osiodłałam Flocka, wyprowadziłam go na zewnątrz, wprost na ujeżdżalnię. Drągi pozostały nietknięte, ułożone w równym rządku pod ogrodzeniem, a ja miałam cały piaszczysty padok dla siebie. Ostatni raz dociągnęłam popręg, po czym wsunęłam na dłonie rękawiczki, zebrałam wodze na szyi, zahaczyłam stopę o strzemię i odbiłam się od ziemi, by wreszcie usiąść w siodle.
Uznałam jazdę na płaskim za świetną okazję, by poćwiczyć z ogierem, pewne elementy, takie jak na przykład lotne, które w jego przypadku nie wychodziły zbyt dobrze. Na początek jednak - rozprężenie. Kilka, może nawet kilkanaście minut stępa w rytmach muzyki, dobiegającej z komórki w mojej kieszeni, parę chwil kłusa, wyciągnięcia, zebrania, nawet pojedyncze ustępowanie (kiedy to wielce przestraszył się krzaków i postanowił odbić w bok). Wyginałam go na wszelkie strony, chcąc jak najlepiej go rozciągnąć. Tak się złożyło, że dobrych kilka dni stał w boksie, więc chodził wyjątkowo nierówno - ni to miękko, ni twardo. Po prostu nijako.
I mimo wszystkich prób rozluźnienia, nie wyszło. Gdy odpuszczałam wodze - zadzierał głowę, a gdy tylko je zbierałam - starał się je wyrwać. Był nabuzowany energią i, niestety, zbyt zajęty otaczającym go światem, by skupić się na pracy.
Postanowiłam zagalopować na wolcie, by przypadkiem, jakże przerażające, ptaki siedzące w koronie drzewa nie sprawiły, że nagle Flock zacznie kontrować. Wyprowadziłam go więc na koło, przysiadłam w siodle i w odpowiednim momencie dałam sygnał do zmiany chodu. Wyjść wyszło, ale i to miało swoje wady. Tak się bowiem zdarzyło, że wcześniej wspomniane, straszne wróble swoim świergoleniem wywołały serię kopnięć, które, mimo że nietrudne do wysiedzenia, zdecydowanie plany.
Kiedy wreszcie, po dobrych paru minutach zmagań z barankami, odskokami i zatrzymaniami, coś się ruszyło, poszło z górki. Reszta jazdy była faktycznie przyjemna, zupełnie, jakby gniadosz chciał zrehabilitować się za wcześniejsze wybryki. Lotne udały się niemal świetnie, co również było wielkim zaskoczeniem.
- Widzę, że będziesz miała dylemat, kogo wziąć na zawody - radosny głos dobiegł spod ogrodzenia, przyciągając moją uwagę, gdy zaczęłam stępować na zakończenie. Gośka opierała się o górną belkę płotu, z okularami przeciwsłonecznymi na nosie i szerokim uśmiechem rozciągniętym na twarzy.
- Na pewno nie jego - wzruszyłam ramionami, głaszcząc go po szyi w ramach przeprosin. - Zresztą, nie mam żadnego dylematu.
- Tabun wchodzi do stawki? Będę na niego stawiać tysiące! Kiedy już je zdobędę.
- Masz jeszcze czas, biorę Melodię - uśmiechnęłam się, widząc, jak dziewczyna marszczy brwi, najwyraźniej nie do końca rozumiejąc moją decyzję. - Nie mam pewności, czy Tabun wytrzymałby tyle godzin w przyczepie. Czy w ogóle by tam wytrzymał.
- Cóż, tak czy siak podbijemy Bałtyk - powiedziała, wsuwając okulary we włosy i puszczając mi oczko.

****************************************************************************************************************************
Dobry wieczór! Czyżby to było to coś, co niektórzy zwą regularnością? I czyżbym sobie przypomniała, na czym to coś polega? Nie, niemożliwe!
Troszkę zawaliłam końcówkę, ale, Boże, tak dawno nie opisywałam żadnej jazdy... Wyszłam w tej kwestii z wprawy, ale spokojnie, poprawię się :D
Dzisiaj na konikach, jutro na koniki, weekend pracowity! A w poniedziałek kwasy karboksylowe czekają. Trzymajcie za mnie kciuki, bo nic nie rozumiem.
A tak co do szkoły, o testach mogę powiedzieć tyle - nie ma tragedii; historia ok. 69%, przyrodnicze 75%, polski ponad 90% na pewno, nie wiem tylko, jak ocenią charakterystykę, angielski podstawowy 100%, rozszerzony coś koło tego, zobaczymy, czy mi dadzą dychę za email c: A co do matematyki... Pociąg, którym jechali ci cholerni uczniowie miał według mnie 1,5 przedziału i mieściło się w nim 12 uczniów, więc... Tak, nie wiem, czy był to jakiś towarowy czy inny ciul, wiem tyle, że rozjechał moją przyszłość :)
A teraz, skoro mam za sobą najgorsze trzy dni życia, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zaszyć się w pokoju i obgryzać paznokcie w oczekiwaniu na wyniki 17 czerwca.
No i gdyby ktoś był ciekaw, czego słuchała Weronika na jeździe - wspomniana piosenka to Bon Jovi - You Give Love a Bad Name.
Miłego wieczoru, Misie, kocham Was!

PS Chyba się odrobinę rozpisałam XD
PSS Koniecznie zajrzyjcie do zakładek! Pojawiły się nowe opisy i kilka nowych zdjęć :)

niedziela, 17 kwietnia 2016

Rozdział 30.

Długa i wyczerpująca notka pod rozdziałem, ale błagam, przeczytajcie ją!

***************************************************************************************************************************
Pierwszym, co zastaliśmy po powrocie z terenu, było ganiące spojrzenie Aśki, cisnące w nas piorunami. Zerknęliśmy po sobie z Tymonem, starając się zachować kamienne twarze, jednak nie ma co się czarować - w obliczu "rozgniewanej" blondyny nie było to łatwe zadanie. Wyglądała bowiem nie tyle jak rozzłoszczona, dorosła (jakby na to nie spojrzeć) osoba, a raczej naburmuszone dziecko, które, o zgrozo!, nie dostało swojego wymarzonego lizaka. Nadęła policzki w zabawny sposób, zagryzła lekko górną wargę i zmarszczyła brwi, mrużąc przy tym oczy. Jej twarz nabrała różanego koloru, który z minuty na minutę przechodził w coraz to bardziej obfitą czerwień. Zdawało się wręcz, że niedługo wybuchnie przez nadmiar nagromadzonych w niej negatywnych emocji.
Podjechaliśmy bliżej stajni i ustawiliśmy się w krótkim, dwuosobowym szeregu, wprost naprzeciwko ławki, na której siedziała dziewczyna. Założyła ręce na piersi, nadal nie odpuszczając mierzenia nas spode łba. Zeskoczyliśmy na ziemię w niemal idealnej synchronizacji, a gdy tylko zarzuciliśmy strzemiona na siedziska i chwyciliśmy wodze, blondynka zerwała się na równe nogi stając przed nami jako obraz kompletnej furii.
- Czy wyście poszaleli?! - krzyknęła, sprawiając, że Tabun odskoczył lekko w bok, a Albatros, jak gdyby nigdy nic wyciągnął łeb w kierunku tui, chcąc obgryźć iglaste gałęzie. - Bite cztery godziny w cholernym lesie! Co wy sobie w ogóle wyobrażacie?! Zostawiliście nas całkiem samych, zarówno ja, jak i Jacek, odchodzimy od zmysłów od dobrej godziny! Telefon nie przestaje dzwonić, nawet, jeśli ciągle powtarzamy, że was nie ma, do jasnej cholery!
- Czekaj, chyba nie zwracasz się w ten sposób do przypadkowo dzwoniących ludzi - powiedział Tymon, niby faktycznie przejęty, choć cała nasza trójka doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że żartował.
- Nawet mnie nie denerwuj! Dajcie mi te chabety i do domu oddzwaniać, ale już! - rozkazała, niemal siłą wyrywając mi wodze z rąk. Westchnęłam ciężko, domyślając się, że nic więcej w tej kwestii nie wskóram. Uniosłam ręce w poddańczym geście, po czym bez oporów obróciłam się w miejscu i ruszyłam powolnym krokiem w kierunku domu.
Będąc szczerą, nadal nie przywykłam do myśli, że na dobre wyprowadziłam się do wujka. Zresztą, wcale nie musiałam się do tego przyzwyczajać. Jako że Tymon nadal tam pracował, z tym, że na pół etatu, jeździłam tam zazwyczaj wraz z nim, stajnię pozostawiając pod opieką Aśki, Jacka lub Antka - chłopca mieszkającego w okolicy, który ostatnimi czasy zamarzył sobie, by więcej obcować z naturą, a tak się złożyło, że przebywanie z końmi zdawało się ku temu całkiem dobrą okazją. Co prawda nie ufaliśmy mu na tyle, żeby wzywać go na alarm za każdym razem, gdy gdzieś wyjeżdżaliśmy, ale w razie "wu" był naszym kołem ratunkowym. Szczerze mówiąc, często okazywał się pożyteczny. Szczególnie, gdy konie zostawały same, a pogoda nagle ulegała znacznemu pogorszeniu. Zawsze był w pobliżu i kiedy widział, że coś jest nie tak, automatycznie przybiegał, by pomóc. Sprowadzał je z pastwisk, poił, czasem pomagał przy karmieniu, myciu... Czasem żartowaliśmy, że faktycznie powinniśmy go zatrudnić, choć doskonale wiedzieliśmy, że na pracownika się nie kwalifikował. Po pierwsze, ze względu na wiek; po drugie, ze względu na natłok czekających na niego obowiązków. Stajnia była dla niego jedynie czymś w rodzaju odskoczni.
Wracając. Gdy tylko znalazłam się w domu, pozbyłam się z nóg czapsów i sztybletów, po czym ciężko wzdychając, udałam się do kuchni. Chwyciłam telefon stacjonarny w dłoń, by przebiec wzrokiem po ostatnich połączeniach. Nie zdziwił mnie fakt, że wujek dobijał się do nas od dobrych dwóch godzin. Bardziej zainteresowały mnie dwa nieznane numery, na zmianę zaśmiecające rejestr. I kiedy już już zebrałam się w sobie, by oddzwonić do chociażby jednego z nich, ciąg liczb ponownie wyświetlił się na ekranie, a urządzenie w mojej dłoni wydało z siebie kilka pierwszych dźwięków typowego dzwonka. Zmarszczyłam brwi i nacisnęłam zieloną słuchawkę.
- Halo? - odezwałam się, przykładając telefon do ucha. Odpowiedziała mi chwilowa cisza, po której mój rozmówca wydał z siebie krótkie, niewiele mówiące "eee" i dopiero po tym, jak mi się przynajmniej zdawało, wziął się nieco w garść.
- Weronika? - gruby, ciężki głos, przywodzący mi coś na myśl, rozbrzmiał w słuchawce, sprawiając, że przystanęłam w połowie drogi do lodówki, starając się sobie przypomnieć, skąd właściwie go kojarzę.
- Przy telefonie. Jeśli mogę spytać, z kim mam przyjemność? - odparłam szybko i odkręciłam butelkę soku pomarańczowego, chcąc zaspokoić swoje pragnienie. Mężczyzna po drugiej stronie odchrząknął krótko.
- Bartek - powiedział szybko, a ja niemal wyplułam napój na parkiet.
- Bartek? - powtórzyłam, zastanawiając się, czy to przypadkiem nie mój umysł postanowił zrobić sobie ze mnie żarty i przeinaczyć nieco jego słowa.
- Bartek. Ten, który jakiś rok temu, może nawet trochę wcześniej uciekł nad morze - zaśmiał się gorzko, a mi na parę ciągnących się w nieskończoność sekund odjęło mowę. - Znajdziesz chwilę na rozmowę?
- Tak... - mruknęłam pod nosem, będąc w całkowitym szoku, bo dlaczego, do cholery, nagle przypomniał sobie, że wciąż ma mój numer i może z niego skorzystać? - Tak, jasne, mam chwilę - dodałam, przysiadając na skraju krzesła, przy stole w kuchni.
- Świetnie, w takim razie od razu przejdę do rzeczy. Jestem w Gdańsku i mam pewien problem. Otóż organizujemy zawody. Nie byle jakie! Pracuję od niedawna w jednej z większych stajni w okolicy i tak się składa, że zamarzyło nam się pójść w dość nietypowe klimaty.
- Co masz na myśli? - zapytałam i z nieukrywanym zainteresowaniem czekałam na dalszą część rozmowy.

- Tymon! - zawołałam, wychodząc z domu dwie godziny później. Jak się okazało, miałam nawet trochę więcej czasu niż "chwilę" i nie da się ukryć, trochę się zagadaliśmy. Podbiegłam do chłopaka i chwyciłam jego rękę, odwracając go w swoją stronę. - Jedziemy nad morze!
- Chwila! Co? Jakie morze? - zapytał, kompletnie zbity z pantałyku.
- Polskie morze! Bałtyckie, tak zwane, no wiesz, to na górze mapy, tam o, na północy - wyjaśniłam, obficie przy tym gestykulując. Całe szczęście, że nikt prócz niego nie stał w pobliżu, bo zdecydowanie oberwałby w twarz.
- A wytłumaczysz mi może, po co?
- No więc słuchaj uważnie - zaczęłam, prostując się i odchrząkując, by nadać swojemu głosowi mniej piskliwej barwy, choć po dwóch godzinach bezustannej paplaniny zdecydowanie nie było to łatwe zadanie. - Zadzwonił Bartek.
- Bartek?
- Tak Bartek, ten Bartek, nie przerywaj mi, bo zaraz się rozkręcę. Pamiętasz jego dziewczynę?
- Sylwię?
- Tak, zerwał z nią. Właściwie, ona z nim i... Nieważne - machnęłam ręką, starając się przywołać samą siebie do względnego porządku. - Znalazł sobie pracę w jakiejś, Bóg wie jakiej, stadninie. Niedawno ją otworzyli, mają super warunki i teraz próbują ją promować jak mogą. Sam rozumiesz, na wybrzeżu jest dość sporo miejsc tego typu, więc ciężko się wybić i właśnie dlatego obmyślili plan działania - organizują własne WKKW. Dzwonią po ludziach z całego kraju i tak się złożyło, że pomyśleli również o nas, rozumiesz?
- Rozumiem... Chyba, ale daj mi moment. Chcesz, żebyśmy zostawili to wszystko i pojechali na drugi koniec Polski, taszcząc ze sobą konie przez przeszło pięćset kilometrów? Dobrze zrozumiałem? - zapytał, a ja w odpowiedzi pokiwałam energicznie głową. - Oszalałaś.
- Możliwe, ale no weź! Będzie masa ludzi, koni, muzyka, impreza na zakończenie... Nie chcesz mi przecież wmówić, że nie masz ochoty na piwo i tańce wśród swoich. Za dobrze cię znam - zaplotłam ręce na piersi, patrząc na niego wilkiem.
- Ale jakich moich? Nie będzie tam przecież nikogo, kogo...
- Zaprosili całą naszą ekipę, łącznie z Gośką i Karoliną. Nawet Maja i Michalina mogą się załapać jeśli dadzą radę, bo organizują również "mini mistrzostwa". Wiesz doskonale, że nikt nie odpuści takiej okazji. Morze, konie, mnóstwo zawodników, trzydniowa impreza, do opłaty tylko wpisowe, a po znajomości darmowe wyżywienie i nocleg... Żyć nie umierać!
Uśmiechnęłam się szeroko, uważnie obserwując jego reakcję. Przez chwilę faktycznie wyglądał niczym rasowy sceptyk. Zmarszczył nos i brwi, przechylił lekko głowę i wykrzywił usta w niezbyt pozytywnym grymasie. Domyślałam się jednak, do czego zmierzało całe to negatywne nastawienie i, całe szczęście, moje domysły okazały się słuszne. Nie minęła bowiem chwila, gdy westchnął, pokręcił głową ze zrezygnowaniem, po czym spojrzał na mnie z nikłym uśmiechem błąkającym się po jego twarzy.
- Nie wierzę, że to robię. Na co czekasz? Leć im to powiedzieć, oszaleją z radości - mruknął, niby nadal nieprzekonany, mimo że zdążyłam zauważyć iskierkę ekscytacji w jego oczach.
Pisnęłam krótko, zarzuciłam mu ręce na szyję i przyciągnęłam go do pocałunku, po czym oderwałam się od niego i pędem puściłam się w kierunku stajni, po drodze wołając Aśkę i Jacka i słysząc za sobą śmiech Tymona.
Tak właśnie wyglądało rozpoczęcie manii pod tytułem "małopolska naciera na Bałtyk".

**************************************************************************************************************************
Dzień dobry! Mamy równą osiemnastą i wiecie co? Czuję się spełniona. Po pierwsze dlatego, że rozdział napisałam w niecałe dwie godziny (a to oznacza najlepszą formę od czasów 2014) i po drugie dlatego, że w ogóle go napisałam. Nie zrozumcie mnie źle, kiedyś na pewno by to nastąpiło, ale daliście mi takiego kopa... Ludzie, dlaczego nie drzecie się po mnie częściej? Do mnie trzeba raz, a porządnie! Fakt faktem, nie mam czasu, ale znalazłabym go, gdybym miała ochotę. A tak się składa, że chęci ostatnio zabrakło. I przez ostatnio mam na myśli przez ostatni rok, a sprawy wcale nie poprawia moja ukochana polonistka, która twierdzi, że, uwaga, jestem jej "największą porażką pedagogiczną i najgorzej zmarnowanym talentem", a moje umiejętności nie zasługują nawet na tróję. Kocham ją całym swoim sercem, ta to wie, jak zmotywować do pracy!
W każdym razie, jak wspominałam Wam w komentarzach, jestem zabiegana, mam szkołę, treningi, zajęcia dodatkowe, zawody i tak jakoś się porobiło, że komputer z mojego niemalże nałogu stał się kurzącym się na biurku elementem barłogu, panującego w moim pokoju. Naprawdę, nie mam za grosz chęci, by w ogóle go włączać, a co dopiero cokolwiek na nim robić (szczególnie, że mam ostatnio jakiś kryzys pisarski, czy coś). Ale czasem warto się zmusić i powiem szczerze, że z powyższego rozdziału jestem dumna.
No i znowu odbiegłam od tematu. Krytykę przyjmuję na klatę. Wiem, jestem niesłowna i mam słomiany zapał, choć nie wiem, czy po niemal czterech latach i trzystu trzydziestu notkach komukolwiek by się jeszcze chciało. Mimo to, staram się Was nie zawieść na tyle, na ile mogę. A właściwie, nie czarujmy się, na tyle, na ile mi się chce. Zawsze wkurwiało mnie (wybaczcie określenie), kiedy ktoś gadał w kółko, że "notki pojawiają się tak rzadko, bo nie ma czasu" tudzież "brakuje mi weny". Nawet kiedy cytuję to teraz, ciśnienie mi się podnosi.
No i tak jakoś mijał sobie dzień za dniem, ja nie pisałam i nagle złapałam się na pieprzeniu "O Boże! Nie mam na to czasu!". Gówno prawda, czas się zawsze znajdzie. Mniej czy więcej, zawsze jest. Uwierzcie, nigdy nie byłam na siebie bardziej wściekła jak wtedy, gdy do mnie dotarło, że zwyczajnie zlewam bloga i znajduję pierdyliard wyjaśnień, dlaczego to robię. Okej, mam życie, spotykam się ze znajomymi i jestem w domu znacznie rzadziej niż kiedyś, a potem siedzę nad zadaniami do późnej nocy, ale halo! Przecież wszyscy chodzimy do tej nieszczęsnej szkoły i wszyscy mamy z tego tak samo przewalone, tyle w temacie.
Inna sprawa, że kiedyś pisanie HMOL sprawiało mi o wiele więcej przyjemności. Miałam znajomych w tym gronie, komentarzy było więcej, byłam i twórcą, i czytelnikiem. Tego brakuje mi jak niczego innego. Bo ile nas zostało? Dwie, może trzy osoby. Ja, Norka i Caballo, na której blogu się nie udzielam, choć wciąż go śledzę, bez obaw. Ile z blogów, które nadal widnieją w kolumnie "Polecane" wciąż funkcjonuje?
Starałam się jak mogłam, szukałam twórców na portalach społecznościowych, trułam dupy wszędzie, gdzie się tylko dało. A oni mieli mnie w dupie i niestety, zgłupiałam i poszłam za ich przykładem. Bo w końcu, skoro oni mogą olać mnie i innych swoich czytelników, to dlaczego ja bym nie mogła? Nie zwróciłam tylko uwagi na to, jak chujowo się przez to poczułam i na to, że przeze mnie Wy mogliście się czuć tak samo.
Dlatego z całego serca Was przepraszam, naprawdę mi przykro. Przysięgam, że postaram się. Nie wiem, czy wyjdzie, ale postaram się doprowadzić ten tom do końca bez większych przerw. Chyba czas wrócić na dobre, nie uważacie? Jeszcze raz dziękuję za dwa solidne kopniaki pod ostatnim postem, tego było mi trzeba!
Kocham Was!

A w ramach "PS", co by nie było, że w rzeczywistości nic nie robię, siedzę na dupie i się opieprzam, zostawiam Wam zdjęcia, które może jakoś potwierdzą, że faktycznie mam trochę na głowie :D


Zdjęcie z zawodów, na których, ku ogólnemu
zaskoczeniu - wygraliśmy!
Oraz widok, który zastaję niemal za każdym razem, gdy wchodzę
do stajni. Bogu dzięki za ściółkę z wiórów!

niedziela, 13 marca 2016

Rozdział 29.

Podniosłam się na równe nogi i otarłam czoło wierzchem dłoni, z dumą zerkając na swoje dzieło. Korzystając z niespotykanie pięknej, marcowej pogody, postanowiliśmy wypuścić konie na padoki i odświeżyć boksy, przez co od trzech godzin siedziałam w stajni z pędzlem w dłoni, smarując bejcą każdy drewniany element. Musiałam przyznać, że po raz pierwszy sprawiało mi to taką przyjemność. Prawdopodobnie miał z tym coś wspólnego fakt, że malowanie we własnej stajni okazało się o wiele przyjemniejsze niż gdziekolwiek indziej.
Delikatne promienie słońca wpadały do środka przez otwarte drzwi, z radia sączyły się tak pozytywne piosenki, że miejscami zastanawiałam się, jakim cudem jeszcze mnie od nich nie zemdliło, a ja sama miałam w sobie tyle energii, że najchętniej z miejsca pomalowałabym cały budynek, który, jakby na to nie spojrzeć, wcale renowacji nie potrzebował. W końcu, remont ogólny przeszedł nieco ponad pół roku temu, gdy trafił w nasze ręce od poprzednich właścicieli. Na szczęście, w rolę mojego głosu rozsądku wcielił się Tymon, kucający przy ostatnim stanowisku. Gwiżdżąc, nakładał ostatnie warstwy preparatu, przy czym w ogóle nie zwracał uwagi na to, co właściwie działo się wokół niego. Wydęłam usta, raz za razem przenosząc spojrzenie z chłopaka na podwórze i z powrotem.
- Tymon - zaczęłam, podchodząc do niego od tyłu i nachylając się, by móc objąć go za szyję. Podniósł lekko głowę i spojrzał na mnie z szerokim uśmiechem, którego wręcz nie mogłam nie odwzajemnić. - Nie miałbyś może ochoty na teren? Jest taka ładna pogoda, nie każmy im się męczyć na ujeżdżalniach.
- Kochanie - westchnął, odwracając się przodem w moją stronę i podnosząc się z miejsca. Stanął przede mną, sprawiając, że automatycznie musiałam unieść głowę. - Wiem doskonale, co chcesz zasugerować i osobiście mam kilka "ale" co do wyjazdu na Tabunie, bo znając życie, to właśnie na nim chcesz jechać, mam rację? - zapytał, unosząc lekko brwi. Kilkukrotnie otworzyłam usta, próbując wydobyć z siebie jakikolwiek protest, jednak, cóż, niestety, miał rację. Znowu. Ostatnimi czasy cały czas miał tą cholerną rację i, jakby tego było mało, non stop mi to wytykał.
- No ale co poradzę, że Melodia nie sprawdza się w trasie tak dobrze jak on? To samo tyczy się Flocka. Gdybyśmy byli u wujka, mogłabym wziąć Malagę albo Armagedona, ale w tej sytuacji... Nie mam wyjścia, muszę jechać na Tabunie - wzruszyłam ramionami, jednak sądząc po minie chłopaka, wcale go to nie przekonało. - Och, no proszę cię, Tymon! Nie rób problemów tam, gdzie ich nie ma!
- Czy w tym roku nie mieliśmy się skupić na interesach, treningach i tak dalej?
- Jeden dzień przerwy przecież nikogo nie zbawi - stwierdziłam, zaplatając ręce na piersi. Niestety, gówno to dało. Podobnie jak poprzednie próby w ciągu kilku minionych dni. - Dobra, zapomnij - burknęłam, wyplątując się z jego uścisku i ze znacznie mniejszym entuzjazmem niż parę minut wcześniej, zgarnęłam z podłogi pędzel i zaczęłam nakładać kolejną warstwę bejcy.
Wiedziałam, skąd wynikały jego pobudki pod tytułem "wolałbym nie jechać w teren", bo w końcu, jakby na to nie spojrzeć, mało który wyjazd nie kończył się wypadkiem albo dla mnie, albo dla niego. Coś w stylu złośliwości rzeczy martwych. A właściwie, to zwyczajne zrządzenia losu.
Wracając, mimo że miałam świadomość, jakiej reakcji mogłam się spodziewać po Tymonie, nadal próbowałam. Nie dlatego, że chciałam zrobić mu na złość, a dlatego, że zwyczajnie nudziły mnie ciągłe treningi. Nie działo się na nich zupełnie nic, nie licząc pojedynczych baranków. Szczerze mówiąc, powoli traciłam cały swój zapał i właśnie dlatego potrzebowałam jakiejkolwiek odmiany. Niestety, nie zapowiadało się na to, bym mogła się nią nacieszyć w najbliższym czasie.
- Idę je sprowadzić z pastwisk, bierz rzędy - usłyszałam za sobą głos Tymona, na dźwięk którego od razu wyprostowałam plecy i odwróciłam głowę w jego kierunku. On jedynie posłał mi nikły uśmiech, po czym bez słowa ruszył w stronę wyjścia. Na jego nieszczęście, w jednej chwili stałam się dziwnie podekscytowana i nim zdążył jakkolwiek zareagować, z piskiem wskoczyłam mu na barana. Zachwiał się lekko, zupełnie nieprzygotowany na taką reakcję, jednak, dzięki Bogu, jakimś cudem udało mu się ustać na nogach.
- Dziękuję! Mówię ci, to będzie najlepszy teren w twoim życiu! - stwierdziłam, cmoknęłam szybko jego policzek, po czym zeskoczyłam z powrotem na ziemię, by w podskokach udać się do siodlarni.

Gdy oboje byliśmy już gotowi do wyjazdu, a w stajni pojawiła się Aśka, wreszcie mogliśmy wyruszać. Szczerze mówiąc, cieszyłam się jak dziecko przed świętami, a mój dobry humor zdecydowanie udzielał się Tabunowi, który szedł znacznie chętniej niż zwykle i, o dziwo, nie oglądał się na boki, jak to miał w zwyczaju. Poluzowałam wodze, pozwalając mu wyciągnąć szyję i wydłużyć chód dokładnie w tak, jak mu pasowało. Nie ograniczałam go z żadnej strony, wyciągnęłam nawet stopy ze strzemion, jednak musiałam szybko się zreflektować, gdy za plecami usłyszałam niezadowolone chrząknięcie Tymona.
Co do szatyna, on jechał na, a jakżeby inaczej, Albatrosie i mógł mówić, co tylko chciał, ja i tak widziałam, że mimo wszystko, i jemu brakowało terenów. Treningi mają to do siebie, że są naprawdę fajne, ale do czasu. Później zwyczajnie się nudzą, a jazdy z niewątpliwej przyjemności w jednej chwili stają się niezbyt pożądanym obowiązkiem. I nieważne, ile spraw przeważałoby za jazdą na padoku, oderwanie w formie wyjazdu poza ośrodek było dokładnie tym, czego potrzebowaliśmy. Szczególnie późnym marcem, gdy pogoda dopisywała pierwszy raz od dobrych kilku tygodni, jazda na ujeżdżalni byłaby grzechem. Nie sposób bowiem przepuścić okazji, by zobaczyć budzącą się do życia przyrodę; leniwie zieleniejące się drzewa, powoli kwitnące polne kwiaty, ptaki zaczynające śpiewać. To wszystko tworzyło niezastąpioną atmosferę i doskonale wiedziałam, że gdybyśmy jej nie wykorzystali, plułabym sobie w brodę przez następny rok.
- Jeśli zostawię cię w tyle, bardzo mi przykro - zaśmiałam się, czując, jak gniadosz raz za razem stawiał kilka nerwowych kroków kłusem.
- Nie daj mu poczuć wiosny; nie zamierzam szukać cię po rowach - westchnął chłopak, kręcąc głową. Spojrzałam na niego z dezaprobatą, na co on jedynie zaczerpnął głębszy oddech, starając się powstrzymać od kolejnych komentarzy.
Postanawiając nie reagować na jego komentarze, ścisnęłam boki ogiera łydkami, od razu przechodząc do kłusa. Na moich ustach automatycznie rozciągnął się uśmiech, jeszcze szerszy niż do tej pory. Przez chwilę wydawało mi się nawet, że w tym roku to ja poczułam wiosnę bardziej niż konie.
Skróciłam nieco wodze, chcąc mieć lepszą kontrolę nad sytuacją, szczególnie wtedy, gdy wjechaliśmy pomiędzy drzewa. Słońce przedzierało się delikatnie przez wciąż nagie korony drzew, rzucając cienie na leśne ścieżki, które przecinaliśmy jedna za drugą. Raz za razem rozglądałam się na boki, starając się jakimś cudem nie zgubić w otoczeniu, którego wciąż nie poznałam tak dobrze, jakbym chciała. Mimo wszystko, nie zamierzałam zwalniać. Nie po to namawiałam Tymona na teren, żeby snuć się stępem, prawda?
Widząc przed sobą jedną z kilku dłuższych prostych, zatrzymałam Tabuna, by zaczekać kilka chwil, aż szatyn wreszcie nas dogoni. Albatros niewątpliwie był dobry w wielu aspektach, jednak na pewno tracił na dłuższych dystansach. W sumie, na krótszych również.
- Wiedziałeś, że mamy tutaj taką ładną, długą i prostą ścieżkę? - Wyszczerzyłam się, widząc, jak na moje słowa od razu kręci głową. - Raz ci nie zaszkodzi, mnie tym bardziej. Uważaj na gałęzie! - wrzasnęłam i zaraz potem pogoniłam gniadosza do galopu.

*****************************************************************************************************************************
Mówiłam, że będzie do końca tygodnia! I w sumie, to sama sobie nie wierzyłam, ale hej! Dałam radę! Rezygnując przy okazji z matematyki i referatu na religię, ale no proszę, trzeba ustawić sobie odpowiednie priorytety, prawda?
W każdym razie, witam Was bardzo serdecznie po prawie półrocznej przerwie. Szczerze mówiąc, mam ochotę sobie samej strzelić w twarz za to, jak bardzo niesłowna i nieobowiązkowa jestem. Aż mi wstyd, naprawdę. Fakt faktem, że mój czas jest ograniczony do zasadniczego minimum, bo jestem zajęta pięć dni w tygodniu + weekendy, ale to żadna wymówka. Skoro kiedyś dawałam radę...
No i przepraszam Was bardzo za to powyżej, ale naprawdę, wyszłam z wprawy! XD Trzeba na nowo wyrobić sobie styl, pomyśleć chwilę nad tym co dalej, no wiecie sami.
A tymczasem nie będę Was już zanudzać, kto jest ciekaw, co się u mnie dzieje, tego zapraszam na mojego drugiego bloga :) Piszcie koniecznie, Misie, co tam u Was, dawajcie znać, że nadal tu jesteście! Kocham Was i dziękuję Wam za wszystko! xx