sobota, 23 kwietnia 2016

Rozdział 31.

Tamtego dnia zostałam w stajni do późna. Po tym, jak obdzwoniłam wszystkich i przekazałam im nasze plany, musiałam zabrać się za przygotowania. I takim właśnie sposobem od szesnastej bezustannie plątałam się między siodlarnią, boksami i paszarnią, to rozdając wieczorne porcje owsa, to szukając zagubionych czapraków, to starając się rozczesać zaplątaną grzywę Melodii, co wcale nie było tak proste, jak mogłoby się wydawać.
Sama nie wiedziałam, kiedy na zewnątrz ściemniło się do tego stopnia, że nie byłam w stanie zobaczyć nawet odległych o kilka metrów ogrodzeń. Księżyc zasnuły chmury, a światło, pochodzące od latarni stojącej niedaleko domu, nie docierało tak daleko. Przystanęłam na chwilę we wlocie stajni, opierając się o wielką futrynę. Uśmiech mimo mojej woli wpełzł na moją twarz, gdy po raz kolejny uświadomiłam sobie, jak wielką jestem szczęściarą. Cóż, może patrząc na moją sytuację przez pryzmat paru wcześniejszych lat, niewiele wskazywało na to, że skończę w takim miejscu, z kimś takim przy boku. Może do niedawna postrzegać mnie można było jako osobę, której życie nie szczędziło przykrości i non stop rzucało kłody pod nogi, jednak co z tego wszystkiego, co mi się przytrafiło, faktycznie miało znaczenie w późniejszym czasie?
Po śmierci rodziców pozbierałam się względnie szybko. Przeprowadzkę do innego kraju również przeżyłam. Dałam radę ze śpiączką chłopaka, podobnie zresztą jak z tą, w której znalazłam się ja. Amnezja odhaczona, poturbowana również byłam. Zerwanie, fakt, zdarzyło się, ale koniec końców i tak jesteśmy razem, w dodatku jako narzeczeni. Problemy z wyniosłymi arogantkami za mną; jedną  z nich udało się nawet naprostować na "lepszą drogę".
A teraz? Znalazłam się dokładnie tam, gdzie marzyłam, by być. W miejscu, gdzie czułam się jak nigdzie indziej. Nie musiałam szukać szczęścia, bo to ono odszukało mnie, jakkolwiek niedorzecznie to nie brzmiało.
Odwróciłam się na pięcie, by po raz kolejny tego wieczoru spojrzeć wgłąb korytarza. Końskie łby wystawały ponad drzwiami niektórych boksów. Jedne z naszych podopiecznych strzygły uszami na boki, inne nadal przeżuwały ostatki swojej paszy, a jeszcze inne spoglądały na mnie z zaciekawieniem, upewniając mnie tym samym, że lepiej trafić nie mogłam. Że to jest to, czego od zawsze chciałam i o czym od zawsze marzyłam.
- Ciągle tutaj? - znajomy głos wyrwał mnie z rozmyślań, jednak nadal nie ruszyłam się z miejsca, badając wzrokiem cały budynek, zupełnie, jakbym widziała go po raz pierwszy. - Brakuje mi ciebie w domu. Jeszcze trochę i zrobię się zazdrosny o konie - wymamrotał Tymon, obejmując mnie w pasie i opierając podbródek na moim ramieniu.
- Daj mi się nacieszyć - burknęłam, zerkając na niego kątem oka ze wciąż nieznikającym z mojej twarzy uśmiechem. Czułam się trochę tak, jakby moje usta zostały sparaliżowane w dość nienaturalnym grymasie, którego nie mogłam nijak powstrzymać.
- Dałbym z wielką chęcią, uwierz, ale tak się składa, że nie wiem, czy zauważyłaś, zrobiło się całkiem chłodno, a ty stoisz tu jak kołek w samej koszulce - zrugał mnie takim tonem, jak gdybym nagle stała się jego nieposłuszną córką. Mimo wszystko, miał rację i nawet jeśli nie chciałam mu jej przyznawać, jak na zawołanie przez całe moje ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz. - Zabieram cię w długą podróż na gorącą herbatę, wprost do naszej kuchni. I bez gadania - dodał, widząc, że już zamierzałam otwierać usta, by coś powiedzieć. Zamiast tego postanowiłam jedynie przedrzeźnić go pod nosem w dość dziecinny sposób, po czym z naburmuszoną miną po raz ostatni tego dnia sprawdzić wszystkie boksy, pogasić światła i zamknąć wielkie drzwi.
Na zaledwie kilkumetrowej drodze do domu zatrzymałam się czterokrotnie. Po pierwsze - zerknęłam, czy oby na pewno zakręciłam kran przy stajni. Po drugie - czy oby na pewno bramki wszystkich trzech padoków zostały zamknięte, choć było to równie ważne, co zeszłoroczny śnieg. Po trzecie - musiałam koniecznie rozejrzeć się, czy oby na pewno żaden koń nie szwenda się po pastwiskach, choć biorąc pod uwagę, że wszystkie znajdowały się w boksach - było to zupełnie niemożliwe. I po czwarte - stanęłam w miejscu, by spuścić podwinięte do tej pory rękawy bluzki, gdy nagle ramiona Tymona ponownie mnie zatrzymały i tym razem uniosły w górę bez najmniejszego wysiłku. Zaśmiałam się jedynie, bo mówiąc szczerze, spodziewałam się, że to zrobi. Zawsze, gdy tracił do mnie cierpliwość, uciekał się do tej samej metody.
A on doskonale wiedział, że właśnie o to mi chodziło - prowokowałam go tylko po to, by wreszcie wziął mnie na ręce i zaniósł do domu. Bo choć dla wielu nie miało to najmniejszego sensu, on rozumiał, że potrzebowałam jego bliskości nawet w takich chwilach, nawet w tak przyziemnych sprawach. Dlatego nie protestował, ponieważ pomimo faktu, że nieraz byłam nieznośna, kochał mnie tak samo, jak ja kochałam jego, i nie było co do tego najmniejszych wątpliwości. Sprawiał mi te wszystkie przyjemności, bo zależało mu na tym, żebym była szczęśliwa, nawet, jeśli wszystko, czego do szczęścia potrzebowałam, dostałam w momencie, gdy po raz pierwszy mnie pocałował.

Ranek nadszedł zdecydowanie zbyt szybko i oświetlił cały pokój zdecydowanie zbyt jaskrawym światłem. Jęknęłam przeciągle, nie mając najmniejszej ochoty, by rozpoczynać kolejny dzień. Niestety, obowiązki czekały, a moje poranne zmęczenie nie miało na to wpływu.
Odetchnęłam głęboko, po czym ociągając się, jak gdybym szła na ścięcie, powoli zwlokłam się do łóżka i poczłapałam do łazienki, po drodze zgarniając potrzebne ubrania. Wizyta w toalecie nie zajęła mi dużo czasu. W gruncie rzeczy, wystarczyło mi niecałe dziesięć minut, by załatwić wszystkie swoje potrzeby i zejść na dół.
Tak, jak się spodziewałam, mimo wczesnej pory (bardzo wczesnej, bo zegar wskazywał dopiero szóstą trzynaście) dom był zupełnie opustoszały. Nie grało radio, nie trajkotała irytująca prezenterka wiadomości, nie bulgotała gotująca się woda, Tymon nie podgwizdywał pod nosem, krojąc kolejne składniki na sałatkę, a jedynym słyszalnym dźwiękiem było tykanie, towarzyszące upływającym sekundom. Doba mojego narzeczonego zaczynała się godzinę przed moją i głównie z tego powodu niemal codziennie się mijaliśmy. Jednak mimo że nie czekał na mnie chłopak z pocałunkiem, na stole zawsze zastać mogłam pełne śniadanie i żółtą karteczkę na blacie, najczęściej opatrzoną w podpis "smacznego :)". Odkąd zamieszkaliśmy razem skończyły się moje ciągłe posiłki, opierające się głównie na jabłkach. Niegdyś bowiem jabłka mogłam jeść niemal bez przerwy - na śniadanie, obiad i kolację. Po pewnym czasie stało się to co prawda nudne, ale szczerze mówiąc, nie miałam ochoty, by przygotować sobie coś porządnego. Dopiero kiedy Tymon zaczął się rozwijać w kuchni, zrozumiałam, co traciłam. Nie miałam pojęcia, że potrafił tak dobrze gotować!
Od tamtej pory podzieliliśmy się - kuchnia była jego, a ja jedynie utrzymywałam dom we względnym porządku. O ile mnie i porządek można jakkolwiek do siebie dopasować.

Po posiłku od razu zebrałam się do wyjścia. Wsunęłam na nogi ubłocone sztyblety, narzuciłam na plecy jedną z kamizelek i naciągnęłam czapkę na głowę. Zapięłam zamek pod samą szyję i schowałam brodę w kołnierzu, podczas gdy moje ręce powędrowały wprost do kieszeni, gdy jak najlepiej chciałam się odizolować od porannej mgły. Nacisnęłam łokciem na klamkę i popchnęłam drzwi, po czym zatrzasnęłam je nogą, gdy byłam już na ganku. Zadrżałam, czując na skórze powiew wiatru. Orzeźwiający, fakt, ale równocześnie zimny jak jasna cholera.
Mrużąc lekko oczy przed słońcem leniwie oświetlającym horyzont, przeszłam do stajni i dopiero gdy byłam w środku, rozluźniłam się nieco. Wyciągnęłam ręce z kieszeni i nawet odsunęłam zamek o kilka centymetrów w dół.
I właśnie wtedy z siodlarni wyszedł Tymon, ubrany jedynie w starte jeansy, stare trampki i podkoszulek z logo jakiegoś podrzędnego, rockowego zespołu. Zamrugałam kilkukrotnie, starając się przyswoić obraz, podczas gdy chłopak zamknął dzielący nas dystans i cmoknął mnie krótko w usta.
- Nawet mnie nie przywitasz tak, jak wypada? - zapytał, patrząc na mnie udawanym smutnym wzrokiem, który po chwili wyrażał czyste zdziwienie, kiedy zamiast, tak, jak zawsze, uśmiechnąć się i stanąć na palcach, by dosięgnąć jego warg swoimi, chwyciłam go za rękę i pociągnęłam w stronę siodlarni.
- Ubieraj to, głupku. Przeziębisz się - burknęłam, wystawiając w jego kierunku jedną z kurtek. Spojrzał na mnie sceptycznie, ale po chwili, bez kłótni, naciągnął materiał na ramiona. - No, i teraz możemy się witać - powiedziałam, tym razem faktycznie całując go tak, jak należało.
- Kogo bierzesz na jazdę? - zapytał, gdy po kilku chwilach wreszcie się od siebie odsunęliśmy.
- Flocka, dawno nie chodził. A przynajmniej nie pode mną - odparłam, podnosząc siodło ze stojaka. Oparłam przedni łęk na biodrze, tylny trzymając prawą ręką, po czym zgarnęłam ogłowie z wieszaka i udałam się w stronę boksu gniadosza. Cały rząd zostawiłam na korytarzu, po czym chwytając za zgrzebła, odsunęłam zasuwę w drzwiach i podeszłam do ogiera, który odkąd tylko mnie zobaczył, wysuwał łeb w kierunku kieszeni mojej kamizelki, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że kryły się w nich smakołyki.
- Dostaniesz, jeśli się spiszesz - powiedziałam, całą swoją uwagę skupiając na przeczesywaniu sierści konia. Okres linienia zaczął się już chwilę wcześniej, jednak nadal trwał w najlepsze, sprawiając, że szczotki musiałam czyścić co kilka ruchów. Bezsensowna pora.
Gdy wreszcie, po paru długich minutach zmagania się z latającym wszędzie futrem, osiodłałam Flocka, wyprowadziłam go na zewnątrz, wprost na ujeżdżalnię. Drągi pozostały nietknięte, ułożone w równym rządku pod ogrodzeniem, a ja miałam cały piaszczysty padok dla siebie. Ostatni raz dociągnęłam popręg, po czym wsunęłam na dłonie rękawiczki, zebrałam wodze na szyi, zahaczyłam stopę o strzemię i odbiłam się od ziemi, by wreszcie usiąść w siodle.
Uznałam jazdę na płaskim za świetną okazję, by poćwiczyć z ogierem, pewne elementy, takie jak na przykład lotne, które w jego przypadku nie wychodziły zbyt dobrze. Na początek jednak - rozprężenie. Kilka, może nawet kilkanaście minut stępa w rytmach muzyki, dobiegającej z komórki w mojej kieszeni, parę chwil kłusa, wyciągnięcia, zebrania, nawet pojedyncze ustępowanie (kiedy to wielce przestraszył się krzaków i postanowił odbić w bok). Wyginałam go na wszelkie strony, chcąc jak najlepiej go rozciągnąć. Tak się złożyło, że dobrych kilka dni stał w boksie, więc chodził wyjątkowo nierówno - ni to miękko, ni twardo. Po prostu nijako.
I mimo wszystkich prób rozluźnienia, nie wyszło. Gdy odpuszczałam wodze - zadzierał głowę, a gdy tylko je zbierałam - starał się je wyrwać. Był nabuzowany energią i, niestety, zbyt zajęty otaczającym go światem, by skupić się na pracy.
Postanowiłam zagalopować na wolcie, by przypadkiem, jakże przerażające, ptaki siedzące w koronie drzewa nie sprawiły, że nagle Flock zacznie kontrować. Wyprowadziłam go więc na koło, przysiadłam w siodle i w odpowiednim momencie dałam sygnał do zmiany chodu. Wyjść wyszło, ale i to miało swoje wady. Tak się bowiem zdarzyło, że wcześniej wspomniane, straszne wróble swoim świergoleniem wywołały serię kopnięć, które, mimo że nietrudne do wysiedzenia, zdecydowanie plany.
Kiedy wreszcie, po dobrych paru minutach zmagań z barankami, odskokami i zatrzymaniami, coś się ruszyło, poszło z górki. Reszta jazdy była faktycznie przyjemna, zupełnie, jakby gniadosz chciał zrehabilitować się za wcześniejsze wybryki. Lotne udały się niemal świetnie, co również było wielkim zaskoczeniem.
- Widzę, że będziesz miała dylemat, kogo wziąć na zawody - radosny głos dobiegł spod ogrodzenia, przyciągając moją uwagę, gdy zaczęłam stępować na zakończenie. Gośka opierała się o górną belkę płotu, z okularami przeciwsłonecznymi na nosie i szerokim uśmiechem rozciągniętym na twarzy.
- Na pewno nie jego - wzruszyłam ramionami, głaszcząc go po szyi w ramach przeprosin. - Zresztą, nie mam żadnego dylematu.
- Tabun wchodzi do stawki? Będę na niego stawiać tysiące! Kiedy już je zdobędę.
- Masz jeszcze czas, biorę Melodię - uśmiechnęłam się, widząc, jak dziewczyna marszczy brwi, najwyraźniej nie do końca rozumiejąc moją decyzję. - Nie mam pewności, czy Tabun wytrzymałby tyle godzin w przyczepie. Czy w ogóle by tam wytrzymał.
- Cóż, tak czy siak podbijemy Bałtyk - powiedziała, wsuwając okulary we włosy i puszczając mi oczko.

****************************************************************************************************************************
Dobry wieczór! Czyżby to było to coś, co niektórzy zwą regularnością? I czyżbym sobie przypomniała, na czym to coś polega? Nie, niemożliwe!
Troszkę zawaliłam końcówkę, ale, Boże, tak dawno nie opisywałam żadnej jazdy... Wyszłam w tej kwestii z wprawy, ale spokojnie, poprawię się :D
Dzisiaj na konikach, jutro na koniki, weekend pracowity! A w poniedziałek kwasy karboksylowe czekają. Trzymajcie za mnie kciuki, bo nic nie rozumiem.
A tak co do szkoły, o testach mogę powiedzieć tyle - nie ma tragedii; historia ok. 69%, przyrodnicze 75%, polski ponad 90% na pewno, nie wiem tylko, jak ocenią charakterystykę, angielski podstawowy 100%, rozszerzony coś koło tego, zobaczymy, czy mi dadzą dychę za email c: A co do matematyki... Pociąg, którym jechali ci cholerni uczniowie miał według mnie 1,5 przedziału i mieściło się w nim 12 uczniów, więc... Tak, nie wiem, czy był to jakiś towarowy czy inny ciul, wiem tyle, że rozjechał moją przyszłość :)
A teraz, skoro mam za sobą najgorsze trzy dni życia, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zaszyć się w pokoju i obgryzać paznokcie w oczekiwaniu na wyniki 17 czerwca.
No i gdyby ktoś był ciekaw, czego słuchała Weronika na jeździe - wspomniana piosenka to Bon Jovi - You Give Love a Bad Name.
Miłego wieczoru, Misie, kocham Was!

PS Chyba się odrobinę rozpisałam XD
PSS Koniecznie zajrzyjcie do zakładek! Pojawiły się nowe opisy i kilka nowych zdjęć :)

niedziela, 17 kwietnia 2016

Rozdział 30.

Długa i wyczerpująca notka pod rozdziałem, ale błagam, przeczytajcie ją!

***************************************************************************************************************************
Pierwszym, co zastaliśmy po powrocie z terenu, było ganiące spojrzenie Aśki, cisnące w nas piorunami. Zerknęliśmy po sobie z Tymonem, starając się zachować kamienne twarze, jednak nie ma co się czarować - w obliczu "rozgniewanej" blondyny nie było to łatwe zadanie. Wyglądała bowiem nie tyle jak rozzłoszczona, dorosła (jakby na to nie spojrzeć) osoba, a raczej naburmuszone dziecko, które, o zgrozo!, nie dostało swojego wymarzonego lizaka. Nadęła policzki w zabawny sposób, zagryzła lekko górną wargę i zmarszczyła brwi, mrużąc przy tym oczy. Jej twarz nabrała różanego koloru, który z minuty na minutę przechodził w coraz to bardziej obfitą czerwień. Zdawało się wręcz, że niedługo wybuchnie przez nadmiar nagromadzonych w niej negatywnych emocji.
Podjechaliśmy bliżej stajni i ustawiliśmy się w krótkim, dwuosobowym szeregu, wprost naprzeciwko ławki, na której siedziała dziewczyna. Założyła ręce na piersi, nadal nie odpuszczając mierzenia nas spode łba. Zeskoczyliśmy na ziemię w niemal idealnej synchronizacji, a gdy tylko zarzuciliśmy strzemiona na siedziska i chwyciliśmy wodze, blondynka zerwała się na równe nogi stając przed nami jako obraz kompletnej furii.
- Czy wyście poszaleli?! - krzyknęła, sprawiając, że Tabun odskoczył lekko w bok, a Albatros, jak gdyby nigdy nic wyciągnął łeb w kierunku tui, chcąc obgryźć iglaste gałęzie. - Bite cztery godziny w cholernym lesie! Co wy sobie w ogóle wyobrażacie?! Zostawiliście nas całkiem samych, zarówno ja, jak i Jacek, odchodzimy od zmysłów od dobrej godziny! Telefon nie przestaje dzwonić, nawet, jeśli ciągle powtarzamy, że was nie ma, do jasnej cholery!
- Czekaj, chyba nie zwracasz się w ten sposób do przypadkowo dzwoniących ludzi - powiedział Tymon, niby faktycznie przejęty, choć cała nasza trójka doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że żartował.
- Nawet mnie nie denerwuj! Dajcie mi te chabety i do domu oddzwaniać, ale już! - rozkazała, niemal siłą wyrywając mi wodze z rąk. Westchnęłam ciężko, domyślając się, że nic więcej w tej kwestii nie wskóram. Uniosłam ręce w poddańczym geście, po czym bez oporów obróciłam się w miejscu i ruszyłam powolnym krokiem w kierunku domu.
Będąc szczerą, nadal nie przywykłam do myśli, że na dobre wyprowadziłam się do wujka. Zresztą, wcale nie musiałam się do tego przyzwyczajać. Jako że Tymon nadal tam pracował, z tym, że na pół etatu, jeździłam tam zazwyczaj wraz z nim, stajnię pozostawiając pod opieką Aśki, Jacka lub Antka - chłopca mieszkającego w okolicy, który ostatnimi czasy zamarzył sobie, by więcej obcować z naturą, a tak się złożyło, że przebywanie z końmi zdawało się ku temu całkiem dobrą okazją. Co prawda nie ufaliśmy mu na tyle, żeby wzywać go na alarm za każdym razem, gdy gdzieś wyjeżdżaliśmy, ale w razie "wu" był naszym kołem ratunkowym. Szczerze mówiąc, często okazywał się pożyteczny. Szczególnie, gdy konie zostawały same, a pogoda nagle ulegała znacznemu pogorszeniu. Zawsze był w pobliżu i kiedy widział, że coś jest nie tak, automatycznie przybiegał, by pomóc. Sprowadzał je z pastwisk, poił, czasem pomagał przy karmieniu, myciu... Czasem żartowaliśmy, że faktycznie powinniśmy go zatrudnić, choć doskonale wiedzieliśmy, że na pracownika się nie kwalifikował. Po pierwsze, ze względu na wiek; po drugie, ze względu na natłok czekających na niego obowiązków. Stajnia była dla niego jedynie czymś w rodzaju odskoczni.
Wracając. Gdy tylko znalazłam się w domu, pozbyłam się z nóg czapsów i sztybletów, po czym ciężko wzdychając, udałam się do kuchni. Chwyciłam telefon stacjonarny w dłoń, by przebiec wzrokiem po ostatnich połączeniach. Nie zdziwił mnie fakt, że wujek dobijał się do nas od dobrych dwóch godzin. Bardziej zainteresowały mnie dwa nieznane numery, na zmianę zaśmiecające rejestr. I kiedy już już zebrałam się w sobie, by oddzwonić do chociażby jednego z nich, ciąg liczb ponownie wyświetlił się na ekranie, a urządzenie w mojej dłoni wydało z siebie kilka pierwszych dźwięków typowego dzwonka. Zmarszczyłam brwi i nacisnęłam zieloną słuchawkę.
- Halo? - odezwałam się, przykładając telefon do ucha. Odpowiedziała mi chwilowa cisza, po której mój rozmówca wydał z siebie krótkie, niewiele mówiące "eee" i dopiero po tym, jak mi się przynajmniej zdawało, wziął się nieco w garść.
- Weronika? - gruby, ciężki głos, przywodzący mi coś na myśl, rozbrzmiał w słuchawce, sprawiając, że przystanęłam w połowie drogi do lodówki, starając się sobie przypomnieć, skąd właściwie go kojarzę.
- Przy telefonie. Jeśli mogę spytać, z kim mam przyjemność? - odparłam szybko i odkręciłam butelkę soku pomarańczowego, chcąc zaspokoić swoje pragnienie. Mężczyzna po drugiej stronie odchrząknął krótko.
- Bartek - powiedział szybko, a ja niemal wyplułam napój na parkiet.
- Bartek? - powtórzyłam, zastanawiając się, czy to przypadkiem nie mój umysł postanowił zrobić sobie ze mnie żarty i przeinaczyć nieco jego słowa.
- Bartek. Ten, który jakiś rok temu, może nawet trochę wcześniej uciekł nad morze - zaśmiał się gorzko, a mi na parę ciągnących się w nieskończoność sekund odjęło mowę. - Znajdziesz chwilę na rozmowę?
- Tak... - mruknęłam pod nosem, będąc w całkowitym szoku, bo dlaczego, do cholery, nagle przypomniał sobie, że wciąż ma mój numer i może z niego skorzystać? - Tak, jasne, mam chwilę - dodałam, przysiadając na skraju krzesła, przy stole w kuchni.
- Świetnie, w takim razie od razu przejdę do rzeczy. Jestem w Gdańsku i mam pewien problem. Otóż organizujemy zawody. Nie byle jakie! Pracuję od niedawna w jednej z większych stajni w okolicy i tak się składa, że zamarzyło nam się pójść w dość nietypowe klimaty.
- Co masz na myśli? - zapytałam i z nieukrywanym zainteresowaniem czekałam na dalszą część rozmowy.

- Tymon! - zawołałam, wychodząc z domu dwie godziny później. Jak się okazało, miałam nawet trochę więcej czasu niż "chwilę" i nie da się ukryć, trochę się zagadaliśmy. Podbiegłam do chłopaka i chwyciłam jego rękę, odwracając go w swoją stronę. - Jedziemy nad morze!
- Chwila! Co? Jakie morze? - zapytał, kompletnie zbity z pantałyku.
- Polskie morze! Bałtyckie, tak zwane, no wiesz, to na górze mapy, tam o, na północy - wyjaśniłam, obficie przy tym gestykulując. Całe szczęście, że nikt prócz niego nie stał w pobliżu, bo zdecydowanie oberwałby w twarz.
- A wytłumaczysz mi może, po co?
- No więc słuchaj uważnie - zaczęłam, prostując się i odchrząkując, by nadać swojemu głosowi mniej piskliwej barwy, choć po dwóch godzinach bezustannej paplaniny zdecydowanie nie było to łatwe zadanie. - Zadzwonił Bartek.
- Bartek?
- Tak Bartek, ten Bartek, nie przerywaj mi, bo zaraz się rozkręcę. Pamiętasz jego dziewczynę?
- Sylwię?
- Tak, zerwał z nią. Właściwie, ona z nim i... Nieważne - machnęłam ręką, starając się przywołać samą siebie do względnego porządku. - Znalazł sobie pracę w jakiejś, Bóg wie jakiej, stadninie. Niedawno ją otworzyli, mają super warunki i teraz próbują ją promować jak mogą. Sam rozumiesz, na wybrzeżu jest dość sporo miejsc tego typu, więc ciężko się wybić i właśnie dlatego obmyślili plan działania - organizują własne WKKW. Dzwonią po ludziach z całego kraju i tak się złożyło, że pomyśleli również o nas, rozumiesz?
- Rozumiem... Chyba, ale daj mi moment. Chcesz, żebyśmy zostawili to wszystko i pojechali na drugi koniec Polski, taszcząc ze sobą konie przez przeszło pięćset kilometrów? Dobrze zrozumiałem? - zapytał, a ja w odpowiedzi pokiwałam energicznie głową. - Oszalałaś.
- Możliwe, ale no weź! Będzie masa ludzi, koni, muzyka, impreza na zakończenie... Nie chcesz mi przecież wmówić, że nie masz ochoty na piwo i tańce wśród swoich. Za dobrze cię znam - zaplotłam ręce na piersi, patrząc na niego wilkiem.
- Ale jakich moich? Nie będzie tam przecież nikogo, kogo...
- Zaprosili całą naszą ekipę, łącznie z Gośką i Karoliną. Nawet Maja i Michalina mogą się załapać jeśli dadzą radę, bo organizują również "mini mistrzostwa". Wiesz doskonale, że nikt nie odpuści takiej okazji. Morze, konie, mnóstwo zawodników, trzydniowa impreza, do opłaty tylko wpisowe, a po znajomości darmowe wyżywienie i nocleg... Żyć nie umierać!
Uśmiechnęłam się szeroko, uważnie obserwując jego reakcję. Przez chwilę faktycznie wyglądał niczym rasowy sceptyk. Zmarszczył nos i brwi, przechylił lekko głowę i wykrzywił usta w niezbyt pozytywnym grymasie. Domyślałam się jednak, do czego zmierzało całe to negatywne nastawienie i, całe szczęście, moje domysły okazały się słuszne. Nie minęła bowiem chwila, gdy westchnął, pokręcił głową ze zrezygnowaniem, po czym spojrzał na mnie z nikłym uśmiechem błąkającym się po jego twarzy.
- Nie wierzę, że to robię. Na co czekasz? Leć im to powiedzieć, oszaleją z radości - mruknął, niby nadal nieprzekonany, mimo że zdążyłam zauważyć iskierkę ekscytacji w jego oczach.
Pisnęłam krótko, zarzuciłam mu ręce na szyję i przyciągnęłam go do pocałunku, po czym oderwałam się od niego i pędem puściłam się w kierunku stajni, po drodze wołając Aśkę i Jacka i słysząc za sobą śmiech Tymona.
Tak właśnie wyglądało rozpoczęcie manii pod tytułem "małopolska naciera na Bałtyk".

**************************************************************************************************************************
Dzień dobry! Mamy równą osiemnastą i wiecie co? Czuję się spełniona. Po pierwsze dlatego, że rozdział napisałam w niecałe dwie godziny (a to oznacza najlepszą formę od czasów 2014) i po drugie dlatego, że w ogóle go napisałam. Nie zrozumcie mnie źle, kiedyś na pewno by to nastąpiło, ale daliście mi takiego kopa... Ludzie, dlaczego nie drzecie się po mnie częściej? Do mnie trzeba raz, a porządnie! Fakt faktem, nie mam czasu, ale znalazłabym go, gdybym miała ochotę. A tak się składa, że chęci ostatnio zabrakło. I przez ostatnio mam na myśli przez ostatni rok, a sprawy wcale nie poprawia moja ukochana polonistka, która twierdzi, że, uwaga, jestem jej "największą porażką pedagogiczną i najgorzej zmarnowanym talentem", a moje umiejętności nie zasługują nawet na tróję. Kocham ją całym swoim sercem, ta to wie, jak zmotywować do pracy!
W każdym razie, jak wspominałam Wam w komentarzach, jestem zabiegana, mam szkołę, treningi, zajęcia dodatkowe, zawody i tak jakoś się porobiło, że komputer z mojego niemalże nałogu stał się kurzącym się na biurku elementem barłogu, panującego w moim pokoju. Naprawdę, nie mam za grosz chęci, by w ogóle go włączać, a co dopiero cokolwiek na nim robić (szczególnie, że mam ostatnio jakiś kryzys pisarski, czy coś). Ale czasem warto się zmusić i powiem szczerze, że z powyższego rozdziału jestem dumna.
No i znowu odbiegłam od tematu. Krytykę przyjmuję na klatę. Wiem, jestem niesłowna i mam słomiany zapał, choć nie wiem, czy po niemal czterech latach i trzystu trzydziestu notkach komukolwiek by się jeszcze chciało. Mimo to, staram się Was nie zawieść na tyle, na ile mogę. A właściwie, nie czarujmy się, na tyle, na ile mi się chce. Zawsze wkurwiało mnie (wybaczcie określenie), kiedy ktoś gadał w kółko, że "notki pojawiają się tak rzadko, bo nie ma czasu" tudzież "brakuje mi weny". Nawet kiedy cytuję to teraz, ciśnienie mi się podnosi.
No i tak jakoś mijał sobie dzień za dniem, ja nie pisałam i nagle złapałam się na pieprzeniu "O Boże! Nie mam na to czasu!". Gówno prawda, czas się zawsze znajdzie. Mniej czy więcej, zawsze jest. Uwierzcie, nigdy nie byłam na siebie bardziej wściekła jak wtedy, gdy do mnie dotarło, że zwyczajnie zlewam bloga i znajduję pierdyliard wyjaśnień, dlaczego to robię. Okej, mam życie, spotykam się ze znajomymi i jestem w domu znacznie rzadziej niż kiedyś, a potem siedzę nad zadaniami do późnej nocy, ale halo! Przecież wszyscy chodzimy do tej nieszczęsnej szkoły i wszyscy mamy z tego tak samo przewalone, tyle w temacie.
Inna sprawa, że kiedyś pisanie HMOL sprawiało mi o wiele więcej przyjemności. Miałam znajomych w tym gronie, komentarzy było więcej, byłam i twórcą, i czytelnikiem. Tego brakuje mi jak niczego innego. Bo ile nas zostało? Dwie, może trzy osoby. Ja, Norka i Caballo, na której blogu się nie udzielam, choć wciąż go śledzę, bez obaw. Ile z blogów, które nadal widnieją w kolumnie "Polecane" wciąż funkcjonuje?
Starałam się jak mogłam, szukałam twórców na portalach społecznościowych, trułam dupy wszędzie, gdzie się tylko dało. A oni mieli mnie w dupie i niestety, zgłupiałam i poszłam za ich przykładem. Bo w końcu, skoro oni mogą olać mnie i innych swoich czytelników, to dlaczego ja bym nie mogła? Nie zwróciłam tylko uwagi na to, jak chujowo się przez to poczułam i na to, że przeze mnie Wy mogliście się czuć tak samo.
Dlatego z całego serca Was przepraszam, naprawdę mi przykro. Przysięgam, że postaram się. Nie wiem, czy wyjdzie, ale postaram się doprowadzić ten tom do końca bez większych przerw. Chyba czas wrócić na dobre, nie uważacie? Jeszcze raz dziękuję za dwa solidne kopniaki pod ostatnim postem, tego było mi trzeba!
Kocham Was!

A w ramach "PS", co by nie było, że w rzeczywistości nic nie robię, siedzę na dupie i się opieprzam, zostawiam Wam zdjęcia, które może jakoś potwierdzą, że faktycznie mam trochę na głowie :D


Zdjęcie z zawodów, na których, ku ogólnemu
zaskoczeniu - wygraliśmy!
Oraz widok, który zastaję niemal za każdym razem, gdy wchodzę
do stajni. Bogu dzięki za ściółkę z wiórów!