wtorek, 24 stycznia 2017

Rozdział 39.

Przekręciłam się na bok, nieświadomie dłonią szukając Tymona. Dopiero gdy po drugiej stronie łóżka zastałam jedynie zmiętą pościel, postanowiłam niechętnie otworzyć najpierw jedno, potem drugie oko. Jęknęłam żałośnie, doskonale wiedząc, że skoro chłopak zdążył już wstać, a ja to odkryłam, to nie ma najmniejszych szans, że zasnę z powrotem. A musiałam przyznać, że od dawna nie spało mi się aż tak dobrze. Po długiej podróży i kilku nocach w hotelowym łóżku, które początkowo wygodne z każdą godziną doskwierało coraz bardziej, wypoczynek we własnej sypialni przyjęłam chętniej niż zazwyczaj. I mimo że często miewałam skłonności do wiercenia się na wszystkie strony i przebudzania się co jakiś czas, tym razem spałam jak zabita.
Nawet poranek, choć nadal bez większego entuzjazmu, przywitałam o wiele cieplej niż zwykle. No dobrze, to on przywitał mnie cieplej niż zwykle, posyłając w moją stronę gorące promienie. Na mojej twarzy automatycznie wykwitł szeroki uśmiech. Usiadłam, odrzucając kołdrę na bok i wyjrzałam poprzez wielkie okno na przeciwległej ścianie. Zmrużyłam oczy, dostrzegając słońce, wyłaniające się powoli zza rzędu drzew. Z zewnątrz dobiegał do mnie stłumiony świergot ptaków i krótkie, donośne rżenie jednego z koni. Co z kolei skłoniło mnie do przemyśleń. Zmarszczyłam brwi, w jednej chwili uświadamiając sobie parę szczegółów. Dzień nie zapowiadał się pięknie - dzień był piękny, a skoro konie zostały już puszczone na pastwiska... Która, do cholery, była godzina?
Odwróciłam się gwałtownie, by sięgnąć po telefon i sprawdzić godzinę. Przeklęłam pod nosem, dostrzegając, że minęła jedenasta. Zerwałam się z miejsca, zostawiając łóżko w kompletnym nieładzie i od razu ruszyłam w stronę szafy, po drodze niemal zabijając się na podwiniętym dywanie. Na szybko przejechałam wzrokiem po wszystkich półkach, by koniec końców zgarnąć z nich moje ulubione bryczesy (swoją drogą poprzecierane w co najmniej trzech miejscach), pierwszy lepszy T-shirt i bieliznę, po czym szybkim krokiem udałam się do łazienki, starając się nieudolnie związać włosy w coś na kształt kucyka.
Po prędkiej wizycie w toalecie, przebrana i odświeżona, udałam się na dół. W kuchni nie zastałam rozgardiaszu typowego dla Tymona, co oznaczało tylko jedno - odpuścił sobie śniadanie. Westchnęłam ciężko, kręcąc głową i od razu biorąc się do roboty. Lodówka świeciła pustkami, więc jedynym, co udało mi się jakkolwiek załatwić, była marna jajecznica i woda z lodem i cytryną. Zanotowałam w głowie, by po południu wyciągnąć Tymona na zakupy, po czym z tacą na rękach, wyszłam na ganek. Ustawiłam wszystko na stoliku pod ścianą, po czym rozejrzałam się wokół, wzrokiem szukając szatyna. Znalezienie go nie zajęło mi długo. Rzucał się w oczy, stojąc bez podkoszulka przy myjce, fundując Albatrosowi należną mu kąpiel. Zagwizdałam przeciągle, zwracając w ten sposób jego uwagę. odwrócił się w moją stronę, a ja przesadnie teatralnym gestem wskazałam na prowizorycznie zastawiony stół. W odpowiedzi uniósł jedynie kciuk, po czym zakręcił wodę, odprowadził konia do boksu i dołączył do mnie na ganku, od razu witając mnie krótkim pocałunkiem.
- Czyżbyśmy wrócili do punktu "nie będę cię budził dla twojej wygody"? - zapytałam, siadając na ławce u jego boku i od razu zabierając się za posiłek. Posłałam mu pytające spojrzenie, nie ukrywając przy tym, że jego postawa delikatnie mnie irytowała. Oczywiście, był to z jego strony miły gest, jednak zupełnie zbyteczny.
- Spokojnie, zostawiłem połowę boksów specjalnie dla ciebie - uśmiechnął się ciepło, w ten sposób powodując, że magicznym sposobem uleciała ze mnie cała złość. Cholera, powinnam być bardziej konsekwentna, a tymczasem miękłam przez jeden uśmiech. To zdecydowanie nie było zdrowe.
- Chodzi po prostu o to, że...
- Nie chcesz zrzucać wszystkiego na mnie, rozumiem - stwierdził, przerywając mi w pół zdania. Zamknęłam nieświadomie uchylone usta i pokiwałam głową od niechcenia.
- Też. Ale również o to, że chociażby dla zdrowia powinnam wstawać o regularnych porach, a nie spać do południa - burknęłam, grzebiąc widelcem w jajecznicy. Nie lubiłam jajek. I to bardzo.
- Czyli dochodzimy do miejsca, w którym jesteś tak zdesperowana, że nagle wyciągasz temat zdrowia - zaśmiał się, na co zgromiłam go wzrokiem. - Skarbie, czy mam ci przypomnieć, kto na własne życzenie prawie popadł w anoreksję? I kto odciął się od świata na dobre dwa miesiące? A może kto wyszedł ze szpitala na własne życzenie po tygodniu, podczas gdy leżał w nim przez rok? Albo...
- Dobra, dobra, rozumiem - wcięłam się, unosząc ręce w geście kapitulacji. - Nie jestem odpowiednią osobą, by pouczać kogokolwiek o zdrowiu. W szczególności ciebie, który wcale nie leżał w śpiączce, bo kopnął go szalony koń - powiedziałam, sprzedając mu lekkiego kuksańca w ramię.
- Warto wspomnieć, że ów dziki cham był, nadal zresztą jest, twój, a jakby tego było mało, poszedłem po niego tylko dlatego, że ciebie pokonało zapalenie płuc. I skoro się już licytujemy, fakt, śpiączka była, ale w moim przypadku tylko raz, w dodatku bez utraty pamięci.
Po jego słowach na moment zaległa między nami głucha cisza, przerywana jedynie przez odgłosy natury. Patrzyliśmy na siebie nawzajem - ja z zaciekłością wymalowaną na twarzy, on z wyraźnym rozbawieniem. Koniec końców, to ja byłam tą, która przewróciła oczami i sięgnęła po szklankę z wodą.
- Wygrałeś - burknęłam, biorąc pierwszego łyka.
- Chyba nie dosłyszałem - stwierdził, pochylając się w moim kierunku i uśmiechając się cwanie. Jeszcze czego. Dokładnie otaksowałam spojrzeniem całą jego sylwetkę, po czym biorąc pod uwagę, że było ciepło, a on i tak nie miał na sobie koszulki, bez większych oporów pozostałą w szklance wodą chlusnęłam wprost na niego. A zaraz potem zerwałam się z miejsca, doskonale wiedząc, że w ten sposób zaczęłam kolejną wojnę - tym razem nie słowną.

Popołudniu odwiedził nas nasz sąsiad, by zdać dokładny raport z każdego dnia naszej nieobecności. Zajęło mu to dobrą godzinę (głównie dlatego, że nie pomijał szczegółów takich, jak "i wtedy Flock krzywo stanął"), przez co na zakupy wyjechaliśmy ze sporym opóźnieniem. Co prawda do zmroku zostało jeszcze kilka godzin, jednak woleliśmy jak najszybciej załatwić wszystkie sprawy. Dlatego też po raz ostatni poprosiliśmy chłopca, by spojrzał na konie przez dodatkową godzinę, wpakowaliśmy się do pick-upa Tymona i jak najszybciej skierowaliśmy się do najbliższego marketu. Prędko obeszliśmy wszystkie alejki, zgarniając do koszyka wszystko, co potrzebne i po tym, jak kasjerka obsłużyła nas przy kasie, znaleźliśmy się z powrotem w samochodzie. Lekko zdyszani po nieprzerwanym truchcie po sklepowych działach, całą drogę spędziliśmy w milczeniu.
Wypakowaliśmy zakupy, gdy tylko znaleźliśmy się w domu i natychmiast skierowaliśmy się do stajni, by zwolnić nastolatka z, jakże odpowiedzialnego, stanowiska. Kompletnie jednak nie spodziewaliśmy się tego, że zastaniemy go w paszarni, przygotowującego wieczorne pasze. Na moment stanęliśmy jak wryci i kompletnie opadły nam szczęki,
- Janek? - Jako pierwszy głos zabrał Tymon. - Jesteś świadom, że już jesteśmy na miejscu i nie musisz...
- Nie miałem co robić, a już do tego przywykłem - odparł, od niechcenia wzruszając ramionami. - Nie przygotowałem tylko porcji dla Albatrosa i Melodii. Wolałem nie robić nic bez rozpiski. Poza tym miałem się zabrać za sprowadzanie ich z pastwisk, bo dochodzi już siedemnasta, ale przypomniałem sobie, że przecież skoro jesteście w domu, to być może zostaną na zewnątrz. Ale jeśli jednak zamierzacie je chować do środka, to bardzo chętnie pomogę!
Spojrzeliśmy po sobie z Tymonem. Na naszych twarzach malowała się niemal identyczna mieszanka zdziwienia z rozbawieniem. Równocześnie wlepiliśmy wzrok, na co on jedynie popatrzył to na jedno, to na drugie.
- Jest w tym jakiś haczyk?
- Haczyk? Nie! - zaprzeczył natychmiast, unosząc brwi i kręcąc gwałtownie głową. - To znaczy, miałem nadzieję, że może znalazłby się jakiś koń do jazdy i być może jakiś instruktor, ale...
- Nie mogłeś tak od razu? - zaśmiał się Tymon, zaplatając ramiona na piersi i rzucając mi kolejne rozbawione spojrzenie. Oboje wiedzieliśmy, że to wyjątkowe zaangażowanie nie mogło być do końca bezinteresowne. - Pod koniec tygodnia powinny nas odwiedzić znajome, jedna z własnym koniem. Myślę, że ty i Miśka świetnie się dogadacie. - Po tych słowach poklepał go po barku, po czym opuściliśmy paszarnię. Kiedy tylko wyszliśmy na zewnątrz nie wytrzymałam i obróciłam go w swoim kierunku, patrząc na niego z czystym szokiem.
- Czy ty bawisz się w swatkę?! - zapytałam, uśmiechając się szeroko. On jedynie prychnął pod nosem, uciekając spojrzeniem na boki i chowając dłonie w kieszeniach. Wiedziałam! - Nie wierzę! Naprawdę to robisz!
- Hej! Nie powiesz mi, że nie byłoby fajnie zobaczyć ich razem. Szczególnie, że Michalina jest tylko rok od niego młodsza.
- Wiesz, to, że ty lubisz młodsze, nie znaczy, że każdy tak ma - zaśmiałam się, dźgając go palcem w brzuch. Tymon skrzywił się jedynie lekko, po czym chwycił mnie po bokach i delikatnym, acz zdecydowanym gestem przyciągnął mnie do siebie, by po chwili złożyć krótki pocałunek na moich ustach.
- Janek! - zawołał, gdy tylko się od siebie odsunęliśmy. Chłopak natychmiast wychylił się zza rogu, patrząc na szatyna pytającym wzrokiem. - Mógłbyś, proszę, sprowadzić konie? A my wzięlibyśmy Tabuna i Flocka w krótki teren.
Słysząc jego słowa, moje oczy podwoiły swoje rozmiary i niemal natychmiast zerwałam się w kierunku siodlarni, po drodze z trudem hamując chęć wydobycia z siebie szczęśliwego pisku. Treningi do zawodów ciągnęły się przez ostatni miesiąc i ujeżdżalnia zmęczyła mnie już do tego stopnia, że wręcz nie mogłam się doczekać tej odmiany.
Zgarnęłam cały rząd, by chwilę później zostawić go w kompletnym rozgardiaszu pod boksem Tabuna. Najszybciej, jak tylko mogłam, przeprułam przez podwórze, by po chwili wpaść do domu i popędzić do sypialni. Od razu sięgnęłam do niewielkiej torby, w której nadal zalegał mój sprzęt, wyciągnęłam kask i czapsy, po czym pędem wróciłam na dół. Znów przecięłam podjazd, zostawiłam rzeczy w drzwiach stajni i odwróciłam się na pięcie, by omieść wzrokiem pastwiska i zorientować się, na którym z nich stał gniadosz. Nie zajęło mi to długo - niemal sto siedemdziesiąt centymetrów w kłębie wyróżniało się na tle błękitnego nieba. Uśmiechnęłam się szeroko, natychmiast kierując się w kierunku ogiera. Stanęłam przy ogrodzeniu, chwyciłam leżący pod bramą uwiąz i zagwizdałam przeciągle, zwracając w ten sposób uwagę konia. Podniósł głowę, ustawił uszy na sztorc i przestał na moment żuć trawę, uważnie się mi przypatrując. Nie minęła jednak chwila, gdy zdziwienie, dostrzegalne w jego oczach, w jednej chwili ustąpiło miejsca łagodnemu wyrazowi. Spuścił potulnie łeb i wolnym krokiem podszedł do bramy.
- Dzień dobry panu - zaśmiałam się, gdy trącił pyskiem moje ramię. - Czyżbyś się stęsknił?
Po powitaniach, które trwały jeszcze dobrą chwilę, podpięłam uwiąz do kantara i wyprowadziłam gniadosza z pastwiska. Przeszliśmy do stajni, gdzie naprędce wyczyściłam umorusaną sierść ogiera i osiodłałam go. Prowadząc go w ręce, skierowałam się z powrotem na zewnątrz, po drodze zgarniając porzucone wcześniej w progu kask i czapsy. Zatrzymałam konia przy ławce, stojącej pod ścianą, po czym puściłam wodze i na spokojnie założyłam sztylpy na nogi.
- Gotowa? - zapytał Tymon, wychodząc ze stajni wraz z Flockiem u boku. Pokiwałam głową, ostatni raz sprawdziłam popręg i bez zwłoki wskoczyłam na grzbiet Tabuna.
Wyjechaliśmy poprzez tylną furtkę, kierując się wprost na leśne ścieżki. Ponownie omiótł nas radosny śpiew ptaków wraz z delikatnym powiewem wiatru. Powolnym stępem kroczyliśmy w głąb lasu, nie mącąc melodyjnych odgłosów natury swoją paplaniną. Konie rozglądały się wokół z wyraźnym zaciekawieniem, a czując, jak Tabun co jakiś czas zrywał się do kłusa, mogłam śmiało stwierdzić, że nie obejdzie się bez wesołych baranków. Będąc jednak na nie przygotowana, zupełnie się nie przejmowałam.
Po kilku, może kilkunastu minutach, gdy wreszcie rozstępowaliśmy konie, oboje dołożyliśmy łydki i ruszyliśmy żwawym kłusem. Ogier wyciągnął głowę, stawiając uszy i brnąc przed siebie z nosem przy ziemi, wyglądając przy tym jak pożal się Boże pies tropiący. Tymon zaśmiał się na ten widok, komentując, że najwyraźniej Riko ma godne zastępstwo.
Dopiero po dłuższym czasie, gdy wyjechaliśmy na jedną z dłuższych prostych, postanowiliśmy zagalopować. Tak jak się spodziewałam, na dobry początek nie obyło się bez kilku bryków i wystrzelenia do przodu niczym z procy, jednak w miarę szybko udało mi się opanować sytuację. Gdy gniadosz wreszcie się uspokoił i Flock na spokojnie się z nami zrównał, postanowiłam nieco się zabawić. Oddałam wodze i pogłębiłam półsiad, sprawiając, że Tabun ponownie wypruł przed siebie, wydłużając krok i wyciągając szyję. Wałach jednak nie pozostawał mu w niczym dłużny i czym prędzej dogonił swojego przyjaciela. Widząc, że Tymon znajdował się tuż przy moim boku, posłałam mu szeroki uśmiech, który natychmiast odwzajemnił. Miałam ochotę krzyczeć ze szczęścia, jednak szybko powstrzymałam swe zamiary, czując, jak Tabun raz jeszcze postanowił strzelić z zadu.
Zarzuciło mną do przodu, jednak szybko odzyskałam równowagę i nie chcąc prowokować kolejnych baranków, ściągnęłam wodze i przysiadłam w siodle. Gdy przeszliśmy do kłusa, ogier zarzucił łbem, wyraźnie niezadowolony z takiego obrotu spraw. Ja natomiast jedynie pogłaskałam go po szyi, starając się unormować szybki oddech.

Z terenu wróciliśmy dobrą godzinę później, gdy słońce leniwie chyliło się już ku zachodowi. Stępem przejechaliśmy przez główną bramę i niemal jednocześnie zmarszczyliśmy brwi, zauważając pod domem znajomą przyczepę. Zsiedliśmy z koni, podciągnęliśmy strzemiona i powolnym krokiem ruszyliśmy do stajni, posyłając sobie nawzajem zdziwione spojrzenia.
- No nareszcie! - Głos Aśki rozniósł się echem po korytarzu wraz z mozolnym stukotem kopyt Tabuna i Flocka. Blondynka wyjrzała z boksu Cykady, podpierając łokcie na drzwiach i patrząc na nas pełnym dezaprobaty wzrokiem. - Ileż można na was czekać?
- Czy nie miałaś być nad morzem? - zapytałam, wpuszczając ogiera na jego stanowisko i biorąc się za zdejmowanie sprzętu.
- Miałam, owszem - odparła, zamykając za sobą boks klaczy i podchodząc do mnie. - Ale po dzisiejszych startach uznaliśmy, że siedzenie tam nie ma sensu, więc spakowaliśmy się i wyjechaliśmy przed jedenastą. - Wzruszyła ramionami, dokładnie taksując wzrokiem moją sylwetkę. - Swoją drogą, spotkaliśmy twojego wujka.
- Mojego wujka? - zdziwiłam się, marszcząc brwi i na moment przenosząc spojrzenie z konia na nią. - Co on tu robił?
- Och, nie, nie było go tutaj. Po drodze natknęliśmy się na niego w okolicach rynku, załatwiał coś w związku z jakimś lotem. Chyba będzie miał gości z zagranicy. - Machnęła ręką w lekceważącym geście. - W każdym razie, ważniejsze jest to, że was wrobiliśmy.
- Nas?
- Ciebie i Tymona.
Posłałam jej zaskoczone spojrzenie, niemo prosząc o więcej szczegółów.
- Chcecie czy nie, w piątek organizujecie ognisko.

**************************************************************************************************************************
I mogłabym pisać ten rozdział w nieskończoność, ale stwierdziłam, że dobrze będzie go skończyć właśnie tutaj. I tak przedobrzyłam z długością, mam nadzieję, że Was nie zanudziłam XD
Witam, cześć i czołem! Mośki moje najdroższe! 39 rozdział za nami, a wiecie, co to znaczy? Tak jest, tylko jeden do końca! Szczerze, nie cieszę się z tego ani trochę. Nie wiem, czy zauważyliście, ale tak się składa, że ostatnio pisanie HMOL na nowo zaczęło mi przynosić radość (stąd tyle rozdziałów) i tylko w styczniu napisałam trzy rozdziały, podczas gdy przez cały 2016 pojawiło się ich... Dziewięć? To chyba mówi samo za siebie. I tak jakoś przykro mi to kończyć i wiecie... Chyba nie jestem jeszcze gotowa na pożegnanie z HMOL. Szczególnie, że tak się zagapiłam, że koniec końców nie rozwinęłam najważniejszych wątków. Dlatego też postanowiłam dotrzymać obietnicy złożonej dawno, dawno temu i zapowiadam, że ósmy tom się pojawi. Skargi i zażalenia kierować proszę na mail koniowata31@gmail.com, GG - 44801083 lub pozostawić w komentarzu, dziękuję. I w gwoli ścisłości, nieważne, czy moją decyzję poprzecie, czy nie, napiszę to choćby dla samej siebie.
A z innych ciekawostek, dziś byłam na zawodach z koszykówki, które przegraliśmy w wielkim stylu, a w niedzielę odwiedziłam MZJ po odbiór nagrody. Dodatkowo, mam newsa! Otóż, wraz z dwoma wspaniałymi osóbkami założyłyśmy bloga, na którego pragnę serdecznie zaprosić. Liczę na Was! (KLIK W BANNER!)


No i cholerka, Ever, nie mów mi takich rzeczy, bo mam mokre oczy :( Kocham Was wszystkich najmocniej na świecie, nie zapominajcie o tym! xx

niedziela, 15 stycznia 2017

Rozdział 38.

- Wy sobie chyba żartujecie! - wrzasnęła Gośka, bez pukania wpraszając się do naszego pokoju. Głuchy trzask towarzyszył bliskiemu spotkaniu drzwi ze ścianą, po tym, jak otworzyła je zbyt zamaszystym gestem. Unieśliśmy na nią zdziwione spojrzenia, przerywając na moment pakowanie, podczas gdy ona wsparła dłonie na biodrach, patrząc na nas w taki sposób, że gdyby wzrok mógł zabijać, już leżelibyśmy na ziemi bez życia. - Wyjeżdżacie? Sami? Dwa dni wcześniej?
- Tak, tak i tak - odparł Tymon bez najmniejszego wahania. - Po co mamy tu siedzieć z kontuzjowanym Albatrosem i Melodią, która nie może brać udziału w zawodach? Zostawiliśmy trzy konie pod opieką sąsiada, w dodatku niepełnoletniego i chociaż zdaje nam raporty co godzinę, to wiesz, jak to wygląda. Dlatego im szybciej, tym lepiej.
- Szczególnie, że Tabun miał dłuższą przerwę od siodła i muszę się za niego porządnie zabrać - dodałam, układając kolejną koszulkę w walizce. - Poza tym, to nie tak, że zostawiamy cię tu samą. Są jeszcze Aśka, Jacek i Bartek. Z samotności nie umrzesz, gwarantuję.
Widząc, że nic nie wskóra swoimi pretensjami, fuknęła pod nosem, po czym wyszła z pokoju, trzaskając za sobą drzwiami. Spojrzeliśmy z Tymonem po sobie i jak na zawołanie wystawiliśmy trzy palce, by po chwili schować je w niemym odliczaniu. A gdy tylko wskazujące poszły w dół, Gośka ponownie stanęła w progu.
- Na pewno nie możecie zostać? - zapytała niemal błagalnym tonem, patrząc na nas zbolałym wzrokiem. Z trudem pohamowaliśmy drwiące uśmiechy, widząc tą nagłą zmianę nastawienia. Musielibyśmy być ślepi, by nie zauważyć tej marnej próby wzięcia nas na litość.
- Wybacz, nie ma mowy. - Na potwierdzenie swoich słów pokręciłam głową. Dziewczyna jedynie prychnęła cicho, wywróciła oczami i mamrocząc coś pod nosem, raz jeszcze wyszła na korytarz, tym razem zamykając drzwi w ciszy.
Ze zbolałym westchnieniem wróciłam do pakowania, całkowicie pogrążając się w ciszy. Czekała nas długa droga powrotna, na którą nie miałam najmniejszej ochoty. Oczywiście, nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie znajdę się w domu, zobaczę Tabuna, Flocka i będę w stanie spokojnie położyć się w swoim własnym łóżku, jednak z tyłu głowy nadal dręczyła mnie myśl, że w ogóle nie skorzystaliśmy z naszego wyjazdu. Pogodziłam się z tym, że zawody były dla nas stracone. Bardziej niż to dręczył mnie fakt, że będąc nad morzem, ani razu ów morza nie widzieliśmy, mimo że znajdowało się na wyciągnięcie ręki. Jednocześnie doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że wszystkie sprawy dzieliły się na ważne i ważniejsze, a wyjazd nad wodę, niestety, nie zaliczał się do tej drugiej kategorii.
Gdy tylko skończyliśmy pakowanie, z walizkami w rękach udaliśmy się na dół, do recepcji. Bartek siedział w holu, wyłożony na wiklinowym fotelu, szperając w telefonie, jednak gdy tylko zobaczył nas kątem oka, natychmiast poderwał się na równe nogi. Podszedł do nas z niemrawą miną, wyglądając przy tym, jakby zaraz miał udzielić nam kolejnego kazania. Na szczęście, było to mało prawdopodobne. Już poprzedniego dnia starał się nas pouczać, ale zrezygnował w chwili, gdy Tymon niemal rzucił się na niego z pięściami po słowach "Jak mogłeś do tego dopuścić? Przecież mogła to wygrać!".
- Czyli faktycznie wyjeżdżacie? - zagadnął, unosząc lekko kąciki.
- Tak, ale czy możemy, proszę, pominąć pożegnania? Niezbyt je lubię - burknęłam, krzywiąc się lekko i pocierając o siebie dłońmi w lekkim zdenerwowaniu. Chłopak jedynie uśmiechnął się ciepło i przyciągnął mnie do uścisku, którego za nic w świecie się nie spodziewałam.
- W zasadzie, i tak niedługo będę w waszych rejonach - odezwał się, gdy tylko się ode mnie odsunął, dając mi możliwość swobodnego odetchnięcia. Spojrzałam na niego, przekrzywiając delikatnie głową i niemo prosząc, by rozwinął temat. - Miałem zamiar odwiedzić rodzinę, a przy okazji dowiedziałem się, że macie nowy dom i nie zrobiliście żadnej parapetówki.
- Więc postanowiłeś zorganizować ją w naszym imieniu? - Tymon nagle dołączył się do rozmowy, unosząc pytająco brwi i w jednej chwili zagęszczając atmosferę.
- Właściwie, pomysł nie był mój - dodał natychmiast, a jego dłoń natychmiast powędrowała na jego kark.
- Myślę, że małe ognisko to świetny pomysł - stwierdziłam, chcąc nieco rozluźnić obu panów. Spojrzeli na mnie w jednej chwili, jeden ze zdziwieniem, drugi z wdzięcznym uśmiechem. - Wpadaj, kiedy będziesz miał ochotę. - Z tymi słowami najdyskretniej, jak tylko potrafiłam, kopnęłam Tymona, mając nadzieję, że powstrzyma go to przed komentarzem.
Gdy tylko pożegnaliśmy chłopaka, oddaliśmy klucz i zgarnęliśmy konie do przyczepy, wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Pogoda za oknem była wręcz wyśmienita na podróż - słońce schowało się za chmurami, wiatr wlatywał do środka samochodu poprzez uchyloną szybę, a temperatura utrzymywała się w granicach dwudziestu stopni. Mogłam więc śmiało założyć swoje ulubione dresy bez zamartwiania się o to, że się ugotuję.
Niemal od razu oparłam głowę na ramieniu i przymknęłam oczy. W nocy nie spałam zbyt dobrze, głównie ze względu na wczorajszy stres i dodatkowe utrudnienie w postaci gorąca. Na całym piętrze wysiadła klimatyzacja, a że konserwator przyjechał dopiero nad ranem, od dziewiętnastej poprzedniego dnia siedzieliśmy w kompletnym skwarze. Tymon, najwyraźniej zauważając, że powoli odpływałam, postanowił ściszyć nieco radio i pogładził delikatnie moją nogę, wywołując tym uśmiech na mojej twarzy. Mocniej wtuliłam głowę w kaptur i nim się zorientowałam - zasnęłam na dobre.

- Hej, mała - lekki szept i uścisk na moim ramieniu podziałały jak skuteczna pobudka. Otworzyłam leniwie oczy i nieprzytomnie rozejrzałam się wokół, zastanawiając się przy tym, czy faktycznie przespałam całą drogę do domu. Szybko jednak dotarło do mnie, że w żadnym wypadku nie była to nasza urokliwa wiocha. W zasadzie, mogłam się założyć, że nie było to nawet nasze województwo. - Czas wstawać.
Szeroki uśmiech Tymona mignął mi przed oczami zaraz przed tym, jak chwycił mnie w talii i uniósł z fotela. Burknęłam coś w proteście, jednak nie opierając się dłużej, stanęłam na równe nogi i przetarłam oczy. Bogu dzięki, że dłonie chłopaka nadal znajdowały się na moich bokach, bo byłam pewna, że gdyby nie to, straciłabym równowagę. Szczególnie, że po chwili zauważyłam przed sobą... Dużo niebieskiego.
- Nie mieliśmy jechać do domu? - zapytałam, otwierając szerzej oczy i przenosząc spojrzenie z szatyna na widok przed nami i na odwrót.
- Zmieniłem odrobinę kierunek.
- Odrobinę? O jakieś sto osiemdziesiąt stopni!
- Nie wmówisz mi, że nie chciałaś tu przyjechać - stwierdził, znów szczerząc się w moją stronę. Już otwierałam usta, by zaprotestować, jednak szybko je zamknęłam. Musiałam przyznać mu rację. Pokiwałam więc głową, tym samym dając mu tą cholerną satysfakcję. - Chodź, sprawdzimy przy okazji, jak mają się konie.
Otworzyliśmy boczne drzwi przyczepy i od razu dwa łby skierowały się w naszym kierunku. Dobiegło nas ciche rżenie i zaraz po tym niecierpliwy łomot, gdy Albatros uderzył kopytem w podłogę. Tymon natychmiast skrzywił się, uważnie przyglądając się opatrzonej nodze. Za poleceniem weterynarza, rano nałożył nowy okład i przykrył go ochraniaczami do transportu - również za poleceniem mężczyzny. I mimo że gniadosz zdążył już wyjść z wczorajszego szoku, jego właściciel nadal chuchał i dmuchał na każdy najdrobniejszy szczegół.
W tamtej chwili jednak coś przykuło moją uwagę znacznie bardziej niż Albatros, choć nie zamierzałam przyznać tego na głos. Odwróciłam się na pięcie i wbiłam spojrzenie przed siebie. Dokładnie przeskanowałam wzrokiem cały widok - błękitne morze, opustoszałą plażę, chmury, kłębiące się na niebie i przebijające się przez nie cienkie smugi słońca. Uśmiech mimowolnie zawitał na mojej twarzy, gdy wiatr zwiał włosy z mojej twarzy. Ostatni raz nad morzem byłam w dzieciństwie, jako pięcio-, może sześciolatka. Zdążyłam już zapomnieć, jak wspaniałe uczucie towarzyszyło samemu widokowi, nie wspominając już nawet o szumie fal, uczuciu bryzy na skórze i specyficznym, niezwykle przyjemnym zapachu. Właśnie to wszystko chciałam sobie przypomnieć. Mimo że już bez rodziców, starsza o przeszło piętnaście lat i zdecydowanie bardziej samodzielna. Wciąż tliła się we mnie niewielka cząstka, która pchała mnie w miejsca, gdzie spędzałam czas kiedyś. I być może właśnie ta cząstka sprawiła, że nie dawałam babci spokoju, dopóki nie odesłała mnie do wujka. Tamtego dnia jak nigdy wcześniej miałam ochotę dziękować Bogu za to, że byłam wtedy tak cholernie uparta i nie dałam się przekonać do pozostania w Anglii.
- Czyżby podobały ci się widoki? - zapytał chłopak, przerzucając rękę przez moje barki i stając koło mnie. Oboje szczerzyliśmy się jak głupi, najwyraźniej nie mogąc nacieszyć się zapierającym dech krajobrazem.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo. - Posłałam mu szeroki uśmiech, a po chwili stanęłam na palcach, by na moment złączyć nasze usta.
Potem wszystko potoczyło się szybko. Naprędce zjedliśmy obiad, nie chcąc zostawiać koni na długo w przyczepie, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę. Tak bardzo, jak chcielibyśmy zostać tam na dłużej, tak nie mogliśmy tego zrobić. Obowiązki wzywały. Dlatego też tym razem, nie robiliśmy już żadnych przystanków i do domu dotarliśmy po żmudnych ośmiu godzinach, kompletnie wykończeni i zmarnowani. I w zasadzie, tego wieczoru nie zrobiliśmy kompletnie nic, poza wprowadzeniem koni do stajni, nakarmieniu pozostałych podopiecznych i zmienieniu opatrunku Albatrosowi. Po tym poszliśmy prosto do domu, a właściwie - do sypialni, gdzie od razu rzuciliśmy się na łóżko i zasnęliśmy niemal natychmiast.

******************************************************************************************************************************
Przepraszam, że rozdział jest tak... Nijaki. Cieszę się, że udało mi się napisać cokolwiek, bo jestem tak zabiegana, że to po prostu niemożliwe. A właściwie nie tyle zabiegana, co raczej przepracowana. Siedzę z nosem w książkach 24/7. Idąc na mat-fiz, nie spodziewałam się, że największy zapierdol będę miała z historii. Tymczasem grożą mi dwa dopy i mam niecały tydzień, żeby jakoś się z nich wybronić. Prędzej się powieszę niż mi się to uda.
I swoją drogą, pamiętacie, jak kiedyś narzekałam na moją polonistkę? Było to w gimnazjum. I teraz uwaga, będąc w liceum, zaczęłam za nią tęsknić. Szykuje się piękna trója na koniec.
A z przyjemnych rzeczy, bo i takie się zdarzyły, wspomnieć muszę o kursie dosiadu z panem Darkiem Domagałą. Jeśli któraś z Was będzie miała możliwość spotkać się z tym panem lub przeczytać jego książkę - nie wahać się ani chwili! Jest to tak przyjemny, otwarty i spokojny człowiek, że można spędzać w jego towarzystwie niezliczoną ilość godzin i po prostu jedynie słuchać, co ma do powiedzenia. Nie wspominając już o jazdach z nim! Cudowne trzy dni, naprawdę.
I tak jeszcze z nowości - przesiadłam się z Cwała na Mirunę. I wszystko wskazuje na to, że w kwietniu jedziemy na zawody międzynarodowe na Słowację! W maju szykuje się złota odznaka i jeśli wszystko dobrze pójdzie, zobaczyć mnie będzie można na, uwaga, uwaga, Mistrzostwach Polski Juniorów w Sportowych Rajdach Konnych! Wyobrażacie to sobie? :D
Dziękuję Wam bardzo za komentarze, cholernie dużo to dla mnie znaczy! Marysiu, miło mi Cię znowu widzieć! To samo tyczy się Magdy, Cherry Horse i oczywiście, Diega. Kocham Was wszystkich! Również tych, którzy się nie pokazują. Do następnego! xx

PS Następny rozdział będzie lepszy, przysięgam.

niedziela, 8 stycznia 2017

Podsumowanie roku 2016

Dzień dobry! Tym razem podsumowanie postanowiłam przenieść z Kropka w Kropkę na HMOL, ponieważ doszłam do wniosku, że wszystkie moje najlepsze wspomnienia z "internetów" związane są właśnie z tym blogiem. A tak się jakoś złożyło, że 2016 był dla mnie rokiem absolutnie przełomowym i chciałabym podzielić się z Wami lub chociaż napisać dla własnej satysfakcji o tym, co właściwie działo się ze mną, kiedy nie miałam czasu na bloga. Mimo że domyślam się, że mało kogo może to obchodzić.


Cwał; zawody, marzec 2016
Nie przedłużając jednak, zacznijmy od lutego. Wtedy właśnie wróciłam do treningów po dłuższej, zimowej przerwie. Szybko okazało się, że plany na sezon były naprawdę... wielkie. W marcu pojechałam pierwsze w roku zawody regionalne w klasie P - 40 km, na których wraz z Cwałem zajęliśmy pierwsze miejsce. Dumna z konia jestem do dzisiaj :D Równie dumna jestem z mojego serwisu, który wtedy wspierał mnie po raz pierwszy. Dziewczyny spisały się na medal, naprawdę. Nieważne były deszcz, błoto i generalnie - paskudne warunki pogodowe, dały sobie radę świetnie! Nawet Gośka, która chyba pierwszy raz miała styczność z końmi XD
Pomiędzy pierwszym a drugim startem zdałam na srebrną odznakę rajdową, a przynajmniej teorię, bo do praktyki zabrakło mi jednego przejazdu, który nadrobić miałam dokładnie dzień później. Na Perfekcie ukończyłam - w bólach, ze łzami w oczach i modlitwami na ustach - kolejną czterdziestkę na pozycji, uwaga, uwaga, siódmej na osiem startujących XD Co lepsze, ósma była koleżanka, która jechała ze mną w parze. Tutaj jednak pocieszałyśmy się hasłem przewodnim sportowych rajdów konnych - ukończyć znaczy wygrać! A co do tego, skąd tyle cierpienia - Perfect to pięcioletni wałach rasy quarter horse, a to oznacza dużo masy, mało chęci. Resztę dopowiedzieć możecie sobie sami. Polecam do tego wyobrażenie mnie, siedzącej na ów srokaczu i wrzeszczącej w środku lasu "patrz! Pięć kilometrów! Jeszcze tylko piętnaście! Damy radę!".
Cwał i Porter; zawody, czerwiec 2016
Maj spędziłam na treningach, a końcem czerwca, dokładnie dzień po zakończeniu roku szkolnego, wystartowałam w następnej "petce", której, niestety, nie zaliczyliśmy. Cwał złapał kontuzję i wylecieliśmy przez kulawiznę. Swoją drogą, nadal się poniekąd obwiniam. Okazało się, że za mocno dociążyłam prawą stronę grzbietu (brzydki nawyk, oj brzydki) i przez to wywarłam zbyt duży nacisk na prawy przód. Zaznaczyć jednak muszę, że nie pokazywał na trasie zupełnie nic, a pierwszą pętlę (20 km) przejechaliśmy w całości. Dopiero na bramce weterynaryjnej wyszło, że coś jest nie tak. Mimo to, zawody wspominam bardzo dobrze. Pogoda była wymarzona i dopiero kiedy zsiedliśmy z koni, nadeszła cholernie potężna burza, rozdmuchując na wszystkie strony dekoracje, stoły z nagrodami i stoiska z jedzeniem, przez co musieliśmy zająć miejsce w pobliskim urzędzie.

Wektor; obóz KJ Platan 2016 (białe plecy po glebie)
Wracając jednak do głównego wątku - nadszedł lipiec. A wraz z lipcem przyszedł obóz, który dokładnie opisałam Wam dwie notki niżej. Jak już mówiłam - było to najlepsze jedenaście dni mojego życia. Ludzie byli tak wspaniali, a Wrocław tak mnie zauroczył, że każdego dnia mam ochotę spakować walizki i wracać tam chociażby na piechotę. Nie zapominajmy jednak o koniach! Pero, Ruczaj, Prowincja i Wektor nauczyły mnie bardzo, ale to bardzo dużo, co zresztą widać w mojej teraźniejszej jeździe. Cwał ostatnimi czasy chodzi o niebo lepiej niż w czerwcu, jako tako radziłam sobie nawet na Mirunie, co jest, ho, wielkim osiągnięciem, przynajmniej dla mnie. Jestem pewna, że gdyby nie cudowna instruktorka i wsparcie dziewczyn (a w szczególności Nikki, która na żywo potrafi sprzedać mi jeszcze lepszego kopa niż przez internet), wróciłabym do domu, nie ucząc się niczego nowego. Tymczasem w jedenaście dni zrobiłam naprawdę ogromny progres.

Jac Hands on Deck; zawody, sierpień 2016
Sierpień przyszedł zdecydowanie zbyt szybko i równie prędko mijał. Na koniach byłam niemal codziennie, bo bezustannie trenowaliśmy do zawodów, które odbyć się miały w przedostatnim tygodniu wakacji. Byłam przerażona, naprawdę. Po ostatniej eliminacji straciłam nieco pewności siebie, a dodatkowo zmieniono mi konia na Jaca, z którym zupełnie sobie nie radziłam. Dla wyjaśnienia - jest to dwunastoletni wałach, mieszanka quarter horse z anglikiem. Proszę sobie teraz wyobrazić niemal 700 kg masy w połączeniu z energią folbluta. Moi drodzy, Jac to istny czołg. Idzie jak taran, nie patrzy gdzie i po co, rozpędza się na chama i nie reaguje na jakiekolwiek pomoce, dopóki w pysku nie zrobi się mu konkretnego młynka. Wtedy dopiero zaczyna zauważać, że faktycznie ma kogoś na grzbiecie, na chwilę stwierdza "o, może warto go posłuchać", ale szybko się reflektuje i myśli "nie, nie, tu jest droga, tu trzeba iść szybciej". I w związku z tym swój pierwszy start w klasie N na dystansie 82 km wspominam jako jedną wielką rozróbę. Na pierwszej pętli nie obyło się bez płaczu, bo Jac dał mi naprawdę mocno w kość. Na szczęście, na drugiej pętli zdążył się uspokoić, a trzecią przejechaliśmy nawet na czele. Podsumowując, pierwsze 30 km - tragedia, pozostałe 62 km - świetnie. Takim sposobem, to, co zaczęło się dla mnie dramatycznie, znalazło swój koniec na drugim miejscu!

Cwał; Hubertus, listopad 2016
I na koniec - Hubertus. Jak zawsze, zwieńczenie sezonu było wspaniałe, tym razem o tyle lepsze od pozostałych, że po raz pierwszy udało mi się spędzić je na koniu, a nie tylko jako widz/pomoc stajenna XD Co prawda wystartować w gonitwie znów nie mogłam, ponieważ Cwał odpierniczał takie tańce, że wpędzenie go w wyścig po lisa skończyć mogłoby się okropnie zarówno dla mnie, jak i dla niego. Bez tego wrócił do boksu, trzęsąc się jak osika. Wolę więc nawet nie myśleć, co działoby się, gdybyśmy faktycznie rzucili się w pogoń. A impreza była
przednia :D
No i już w grudniu dotarła do mnie wiadomość, że moje wysiłki na "tragicznej pierwszej trzydziestce", eliminacja i dwie czterdziestki nie poszły na marne, bo jakimś cudem załapałam się do pierwszej trójki w Pucharze Małopolski SRK! I jakby tego było mało, nadal czekamy na rankingi ogólnopolskie, ale wszystko wskazuje na to, że jestem w pierwszej dziesiątce! Miejmy nadzieję, że w przyszłym roku wreszcie uda mi się wystartować w Mistrzostwach Polski Juniorów - tam to dopiero zmieciemy konkurencję! :D

Belka; maj 2014
Belka; maj 2016
O, a tak jako dodatek, mogę zaprezentować Wam jeszcze jedną zmianę. Ci, którzy są ze mną od dawna, a przynajmniej od roku 2014, mają szansę pamiętać, że kiedyś pisałam o szczeniaku, którego przyniosłam do domu ze stajni. Notka nazywała się bodajże "Nie mam weny, za to mam coś innego" i pojawiła się gdzieś w lutym, bo właśnie wtedy pojawiła się ona. Od tamtej pory raczej o niej nie wspominałam i w końcu czas to zmienić. Po pierwsze, imię zmieniała trzy razy - początkowo była Melą, później Belą i skończyło się na pełnoprawnej Belce. I ów Belka ma aktualnie trzy lata (skończone w grudniu), dziwne zamiłowanie do gryzienia wszystkiego i bynajmniej, mimo swego imienia, nie jest z drewna. Kojarzyć ją możecie jako włochatą kulkę śpiącą na kolanach mojej koleżanki, lecz, umówmy się, już kulką nie jest :D I na dodatek, mimo że urodziła się w stajni, to panicznie boi się koni i wszystkiego, co z nimi związane (choć może lepiej byłoby nazwać to awersją, ponieważ dla moich sztybletów, czapsów i termobutów nie ma najmniejszej nawet litości). Powyżej po prawej widnieje zdjęcie z roku 2014, po lewej - z 2016. Chyba drobna różnica jest widoczna, prawda? Szczególnie w ogonie. Nieco się rozrósł, skubany XD Dodam może, tak dla porównania, że na zdjęciu u góry miała może 40 cm, a na tym na dole... Półtora metra? Szczególnie dobrze to widać, kiedy skacze po ludziach i pyskiem bez problemu sięga do twarzy. Miło się na to patrzy, kiedy ma się w głowie obraz, jak nie mogła się wdrapać na narożnik ;p


Także, jak widać, rok 2016 był dla mnie pełen sukcesów, radości i wspaniałych chwil. Mam nadzieję, że u Was wyglądał on równie kolorowo i że 2017 będzie tak samo dobry, o ile nie lepszy, szczególnie, że plany już dziś zapowiadają się obiecująco (trzy terminy zawodów i być może złota odznaka).
Z masą miłości i cieplutkich uścisków,
Koniowata
tudzież Gufi lub rzadziej - Weronika xx

PS Pół rozdziału za mną! O ile w szkole nie będzie kotła, to w tygodniu się pojawi.

poniedziałek, 2 stycznia 2017

Rozdział 37.

Czy mogłabym prosić każdego, kto przeczyta ten rozdział lub chociaż go zobaczy, o pozostawienie po sobie jakiegokolwiek śladu, komentarza lub reakcji? Proszę, to dla mnie bardzo ważne! xx

Szelest żwirowego podjazdu przerwał panujący wokół spokój, gdy tylko postawiłam na nim pierwsze kroki wraz z Melodią u boku. Halę, w której odbywały się przejazdy, zostawiłam za sobą, by czym prędzej skierować się do stajni i móc zobaczyć, jak potoczyła się sprawa Tymona i Albatrosa. Dawno nic nie podniosło mi ciśnienia do tego stopnia. Zdaje się, że ostatnią osobą, która doprowadziła mnie do takiego stanu, była Karolina i jej oświadczenie o współwłasności stadniny.
Swoją drogą, dzięki Bogu, że koniec końców wylądowałam na swoim i nie musiałam się nią przejmować. Nie zniosłabym ani dnia więcej w jej towarzystwie. Gdyby Tymon nie wyskoczył z propozycją przeprowadzki, zapewne prędzej czy później użyłabym jej wstrętnej, niebieskiej głowy jako piłeczki golfowej.
Wracając jednak do tego, co w tamtej chwili zajmowało całą moją głowę... Gdy tylko dotarłyśmy do stajni i na korytarzu echem odbił się powolny stukot kopyt klaczy, szatyn zatrzymał się wpół kroku w obejściu i wlepił we mnie zdziwione spojrzenie. Nie odzywając się słowem, odprowadziłam Melodię do boksu, rozsiodłałam ją i porzuciwszy rząd gdzieś pod drzwiami, odeszłam w stronę chłopaka. Stał przy stanowisku Albatrosa, opierając się łokciami na półściance i wbijając smutny wzrok w gniadosza. Zatrzymałam się u jego boku, na chwilę zwracając na siebie jego uwagę. Potarłam jego plecy, po czym zadałam najbardziej banalne pytanie, jakie w tamtej sytuacji mogłoby przyjść mi na myśl:
- Jak z nim? - Mój głos zadrżał nieznacznie. Szatyn wzruszył ramionami i oparł brodę na wierzchu dłoni. Wyglądał wtedy na równie przygnębionego, jak wtedy, gdy Albatros dostał kolki.
- Noga już odrobinę spuchła. Założyłem opatrunek chłodzący, ale nic poza tym nie mogę zrobić. Ktoś mówił, że weterynarz powinien tu być lada moment - odparł cicho, nadal wpatrując się w konia. Musiałam przyznać, że na tamtą chwilę wyglądał dość... Mizernie.
Cała szyja i grzywa nadal były pokryte białym piachem, podobnie jak zad, obie przednie nogi i ogon. Wciąż dyszał ciężko, jakby nadal nie mógł wyjść z szoku po niedawnym upadku. Spuścił smętnie łeb, patrząc w przestrzeń mętnym wzrokiem, zupełnie, jak gdyby uleciała z niego cała energia. To zaskakujące, jak wiele mógł zrobić z koniem zwyczajny upadek.
- Właściwie - zaczął chłopak, przenosząc spojrzenie z gniadosza na mnie - co ty tu robisz? Przecież powinnaś być na czworoboku.
- Powiedzmy, że zachowałam się solidarnie i uznałam, że w tej sytuacji najlepszym wyjściem będzie rezygnacja. - Posłałam mu szeroki uśmiech, widząc, jak rozszerza swoje oczy w niedowierzaniu. Wyraźnie chciał coś powiedzieć, jednak koniec końców zrezygnował, jedynie wzdychając ciężko i przyciągając mnie do swojego boku.
- Jesteś niemożliwa - stwierdził, patrząc na mnie z ukosa, po czym złożył krótki pocałunek na moich włosach. - I to nie ja będę tym, kto powie twojemu wujkowi, że pojechaliśmy na drugi koniec Polski tylko po to, by nawet nie ukończyć zawodów.
- Spokojnie, wrobię w to Aśkę.
Dostrzegając jego pełne dezaprobaty spojrzenie, wzruszyłam lekko ramionami, mamrocząc pod nosem coś o tym, że jakoś radzić sobie trzeba. Nasze chwilowe dobre humory zniknęły jednak równie szybko, jak się pojawiły, w momencie, kiedy spojrzeliśmy na Albatrosa. Chyba oboje mieliśmy nadzieję, że gdy odwrócimy wzrok, przy kolejnym spojrzeniu ogier* nagle otrząśnie się z szoku, uniesie łeb wysoko, tak, jak to miał w zwyczaju i znów będzie kładł uszy po sobie w odpowiedzi na każdy, najmniejszy nawet ruch. Tymczasem rzeczywistość zawodziła, stawiając przed nami konia, który rankiem wyglądał jak milion dolarów, a jeszcze przed południem stał się lichą, trzęsącą się szkapą z bólem wymalowanym w oczach.
Weterynarz zjawił się kilka, może kilkanaście minut później. Zupełnie niespiesznym krokiem przemierzył cały korytarz, by wreszcie stanąć przed nami, poprawić okulary na nosie i przedstawić się jako Wiktor Los. Wyglądał niezbyt przyjaźnie. Powaga widoczna na jego pomarszczonej twarzy wydawała się kompletnie nieprzejednana, jakby ostatnie lata swojego życia spędził z tą jedną, konkretną miną. Jedynym, co zdradzało jego ukryte pozytywne nastawienie, były cienkie zmarszczki w kącikach oczu. Niebieska, flanelowa koszula w kratę wisiała na jego ramionach, sprawiając, że wyglądał na jeszcze szczuplejszego, niż był w rzeczywistości. Odłożył staromodną, czarną torbę na bok, po czym bez słowa wszedł do boksu Albatrosa. Jakże wielkie było nasze zdziwienie, gdy koń nie zwrócił na przybysza nawet najmniejszej uwagi. W każdej normalnej sytuacji, takie naruszenie przestrzeni osobistej przez kogokolwiek innego niż Tymona lub mnie, do obecności której zdążył już przywyknąć, skończyłoby się na obnażonych zębach, skulonych uszach i odwracaniu się zadem. Jednak sytuacja ta nie była normalna w żadnym stopniu, co zostało dosadnie potwierdzone, gdy gniadosz nawet nie poruszył głową na widok nowego gościa.
- Porządny obrzęk ścięgna - stwierdził weterynarz zaraz po tym, jak dokładnie sprawdził całą nogę. Przejechał jeszcze dłonią po lewym przodzie, chcąc się upewnić, czy z drugą nogą wszystko w porządku, po czym poklepał konia po łopatce i wycofał się z boksu. - Nie jest naderwane, jedynie naruszone. Antybiotyk przez trzy-cztery dni, zimne okłady i spora dawka elektrolitów, bo na razie ledwo stoi. Słyszałem, że upadek był dość spektakularny, więc nie ma się co dziwić, że jest w lekkim szoku - dodał, wyciągając z torby strzykawkę, gazę i niewielką fiolkę. - Dziś dożylnie, żeby podziałało jak najszybciej, pozostałe kilka dawek załatwimy do pyska, żebyś nie musiał się męczyć z zastrzykami. I uśmiechnijcie się wreszcie, gwarantuję wam, że od tego nie umrze. Kilka tygodni przerwy i będzie po strachu.
Stosując się do rady weterynarza, unieśliśmy lekko kąciki ust. Nie zmieniało to faktu, że nadal zamartwialiśmy się jak jasna cholera. Mimo wszystkich zapewnień mężczyzny, chwilowo ciężko było ich spełnienie. Albatros bowiem nie wyglądał tak, jakby faktycznie nabawił się jedynie lekkiego urazu. Cóż, przynajmniej do momentu, w którym igła nie wbiła się w jego skórę. Wtedy jakby nagle przypomniał sobie o swojej naturze i momentalnie wyskoczył z zębami w kierunku niczego nieświadomego Wiktora. Ten z kolei uskoczył w ostatniej chwili, szybko nacisnął na tłok strzykawki, przetarł niewielką ranę środkiem odkażającym i niemal wybiegł z powrotem na korytarz.
- A wydawał się taki miły - zacmokał, kręcąc głową, podczas gdy Tymon musiał zasłonić usta dłonią, by nie jego uśmiech w stylu dumnego ojca nie wyszedł na jaw, a ja zagryzłam wargę tak mocno, że w moich oczach pojawiły się łzy.
Po tym, jak szatyn rozliczył się z weterynarzem, oboje mogliśmy odetchnąć z nieskrywanym spokojem. Opadliśmy na stojącą przed budynkiem ławkę i zaciągnęliśmy się świeżym powietrzem. Typowy dla stajni zapach unosił się wokół, zmieszany z wilgocią po wczorajszych deszczach. Słońce wyglądało zza oddalających się powoli chmur, posyłając delikatne promienie w naszym kierunku. Wiatr stanął w miejscu, nie zaszczycając nas nawet lekkimi podmuchami, a ptaki śpiewały cicho w koronach niedalekich drzew. Z tak przyjemnym przedpołudniem, przynajmniej pod względem pogody, nie spotkałam się od dawna.
- I to Jacek w naszym towarzystwie jest panikarą? - zapytałam, nawiązując do słów chłopaka sprzed kilku godzin i posłałam mu rozbawione spojrzenie.
- Hej! Dobrze wiesz, że wcale nie wyglądało to różowo - oburzył się, odsuwając się ode mnie nieznacznie i odwracając się do mnie twarzą. Uniosłam ręce w obronnym geście i zerknęłam na niego, przekrzywiając lekko głowę.
- Tylko się droczę, spokojnie - zaśmiałam się, przysuwając się do niego, mimo jego obrażonej miny. - Nie chciałam naruszyć twojej męskiej godności, wybacz.
- Bardzo śmieszne - żachnął się, kładąc łokieć na oparciu i podpierając brodę na dłoni, tym samym obracając się tyłem do mnie. Zmrużyłam oczy, myśląc jedynie o tym, że zachowywał się jak obrażalska panienka. Jednak nie zamierzałam tego mówić, by nie wywołać jeszcze większej urazy.
- No weź - mruknęłam, przeciągając samogłoski, mając pełną świadomość, że nie lubił, gdy to robiłam. - Tymon, nie obrażaj się, przecież też się stresowałam, no. - Nadal nieudolnie próbowałam zwrócić jego uwagę, szarpiąc za rękaw jego marynarki i raz za razem dźgając go w ramię. On jednak siedział zupełnie niewzruszony, uparcie mnie ignorując.
I właśnie wtedy wpadłam na genialny pomysł. Podniosłam się z miejsca tylko po to, by po chwili wgramolić się, zapewne niezbyt zgrabnie, na jego kolana i usiąść na nich okrakiem, podkulając nogi pod siebie. Dopiero wtedy lekka konsternacja pojawiła się na jego twarzy. Wyprostował się, jedną rękę umieszczając na moich plecach, gdy zachwiałam się delikatnie w mojej nie najwygodniejszej pozycji. Położyłam dłonie na jego ramionach i z teatralną powagą postarałam się o to, by nawiązać z nim kontakt wzrokowy. Powstrzymywanie uśmiechu było naprawdę trudnym zadaniem, gdy na jego twarzy rozbawienie było coraz lepiej widoczne.
- Tymon, przepraszam za urażenie twojej dumy - powiedziałam, siląc się na przepełniony skruchą ton. - Teraz mi wybaczysz? Na bardziej szczere przeprosiny mnie nie stać. Chciałam uklęknąć, ale gdzieś z tyłu chyba stoją ludzie.
- Faktycznie, wpakowanie się na moje kolana było bardziej subtelnym wyjściem - zaśmiał się, po czym nachylił się, by złączyć nasze usta w pocałunku. Oboje nie mogliśmy powstrzymać się od uśmiechów, szczególnie w chwili, gdy Jacek zawył żałośnie za moimi plecami "znajdźcie sobie pokój", a Tymon skwitował to środkowym palcem. I to niby on chciał pouczać mnie o subtelnych wyborach?

*Albatros to wciąż ogier - to ja jestem głupia i zapominam, jakiej płci są jakie konie XDD

****************************************************************************************************************************

Witam serdecznie w nowym roku! Nowym i ostatnim dla tego bloga. Tym razem na sto procent. Zostały nam trzy rozdziały, moi drodzy. Trzy rozdziały, do których dotarli zapewne bardzo nieliczni, co zresztą wcale mnie nie dziwi. To, że opowiadanie nie jest i nigdy nie było na tyle dobre, by ze szczególnym utęsknieniem oczekiwać na nowe rozdziały, to jedna sprawa, inna, że z moją regularnością jest jak z moją piątką z historii - nie istnieje. Podobnie zresztą, jak mój czas wolny. Przez szkołę od września zaliczyłam już jakieś cztery dołki, z czego dwa naprawdę konkretne. Bogu dzięki za przerwę świąteczną, miałam czas przez chwilę odetchnąć i w spokoju pojeździć.
U nas w stajni zapierdziel jak rzadko kiedy. Nawet w sezonie się tyle nie dzieje, poważnie! W połowie grudnia przyjechały do nas dwa młode ogierki po torach i w zeszłym tygodniu zaczęliśmy z nimi pracować. A raczej moje instruktorki zaczęły - ja robię za pomagiera/czołową w terenach XD Cwała okrzyknęliśmy przyszywanym tatą, po tym, jak dzielnie przeprowadził młodziaki przez ich dwa pierwsze tereny. A w ten weekend, tj. od piątku do niedzieli, uczestniczyć będę w klinice dosiadu pana Darka Domagały, o którym już kiedyś wspominałam. No i gdzieś w połowie miesiąca, nie wiem dokładnie kiedy, wybieramy się z instruktorką na dekorację Pucharu Małopolski SRK, w którym, muszę się pochwalić, zajęłam trzecie miejsce :D Jak na razie, rok 2017 zapowiada się świetnie!
Wiecie co? Lekko mnie zaskoczyliście. Szczególnie Cherry Horse, która tak dzielnie walczyła o nowy rozdział ❤ Ale kuuurcze, ile starych twarzy! Tak, Norka, Ever, mówię o Was XD Tęskniłam mocno.
Kocham Was mocno i nie, nie zapomniałam o Was! Do następnego, Miśki, miejmy nadzieję, że pojawi się niedługo! xx

Ach, no właśnie, rozdział był w połowie gotowy już jakieś dwa miesiące temu, ale tak się jakoś złożyło, że mój komputer, tak jakby, zdechł. I to w dość przykry sposób, bo padł procesor i, no, niewiele mogę w tej sytuacji zrobić.
I na zakończenie, oto zdjęcie z sobotniego terenu. Nie wiem jak u Was, my cieszyliśmy się przepiękną pogodą!