środa, 26 października 2016

Rozdział 36. + Wracamy do korzeni?

Bardzo ważny dopisek. Menda ze mnie paskudna, wiem. Macie pełne prawo się na mnie obrazić :(

Ranek nie należał do najłatwiejszych. W zasadzie, był to jeden z tych dni, które zaczynało się z myślą "tylko nie to". Zresztą, nie ma się co dziwić, biorąc pod uwagę fakt, że budzik zadzwonił w okolicach godziny piątej. Zarówno ja, jak i Tymon wydaliśmy z siebie bliżej nieokreślone, zbolałe jęki, by dopiero po paru minutach zacząć zbierać się do wstania z łóżka. A w zasadzie nie tyle wstania, co raczej zwleczenia się. Byłam tak zaspana, że nie miałam nawet siły otworzyć oczu, a co dopiero przejść chociażby paru kroków w kierunku łazienki. Ba! Nie chciało mi się nawet spuścić nóg z materaca i tak naprawdę jedynym, co pchnęło mnie do tego, by wreszcie ruszyć się z miejsca, był fakt, że im szybciej się zbiorę, tym szybciej będę miała za sobą cały ten teatrzyk.
Przez "teatrzyk" rozumiałam, rzecz jasna, zawody. Fakt faktem, przed wyjazdem miałam na nie ogromną chrapkę. W końcu, nigdy wcześniej nie brałam udziału w trzydniowej konkurencji. Wydawało mi się to wspaniałym doświadczeniem, z którego wiele mogłam wynieść i ja, i Melodia. Niestety, rzeczywistość okazała się brutalna i w dość dosadny sposób przypomniała mi, dlaczego nigdy nie przepadałam za startami. Mianowicie tym szkopułem, który zawsze odciągał mnie od wszelakich startów, była moja konkurencja. Nie chodzi tu o ludzi pokroju tych poznanych w pierwszym dniu, co to, to nie. Lena i jej przyjaciele zdawali się mieć do zawodów takie samo podejście, jak cała nasza ekipa - na ludzie, bez niepotrzebnego stresu i złorzeczenia. Mam raczej na myśli osoby pokroju Karoliny, od których wprost roiło się w każdym zakamarku. Myśląc o nich, miałam nieodpartą wręcz ochotę, by przywołać słowa Aśki."Jeśli nie wydrapią ci oczu, to okaleczą konia, ale na pewno są mili jak nie wiem co!" Choć jeszcze wczoraj nie byłam do tego w stu procentach przekonana, dziś moje poglądy były niemal identyczne z jej. W końcu, nie co dzień, wychodząc ze stajni widuje się kościstą blondynkę grzebiącą przy sprzęcie swojej koleżanki, tak, jak to miało miejsce poprzedniego wieczoru.
Podsumowując, nietrudno było zniechęcić się do startów. Miałam co prawda świadomość, że zapewne jeszcze niejednokrotnie odbije mi palma i na niejednych zawodach jeszcze mnie zobaczą, jednak w tamtej chwili nie marzyłam o niczym innym, jak tylko o powrocie do domu i spokojnym terenie po ścieżkach, których wraz z Tymonem jeszcze nie do końca odkryliśmy.
- Wstajemy, śpiąca królewno - mruknął szatyn, trącając mnie w bok. Jęknęłam w poduszkę, jednak bez słowa sprzeciwu podniosłam się z miejsca.

Przez cały poranek moje ruchy były tak flegmatyczne, że miałam ochotę sama sobie sprzedać porządny cios w twarz. Od tak, na rozbudzenie. Nie cierpiałam chwil, gdy czułam się tak ociężała. Moje nogi sprawiały wrażenie, jakby nagle przemieniły się w czysty ołów, a głowa ciążyła mi tak, że byłam pewna, że w końcu zasnę na stojąco. Przy karmieniu niemal porozsypywałam owies po całym korytarzu, nie wspominając już o tym, że narobiłam niemałego zamieszania, wrzucając musli Melodii do boksu naprzeciw, w którym stacjonował Bóg wie czyj koń. Całe szczęście, zdążyliśmy naprawić błąd i usunąć wszystkie dowody jego zaistnienia jeszcze przed przyjściem niczego nieświadomej właścicielki, która, swoją drogą, nie obdarzyła nas nawet odpowiedzią na kulturalne "dzień dobry".
O siódmej wzięliśmy się za czyszczenie. Melodia najwyraźniej postanowiła się nade mną zlitować, bo kiedy weszłam do jej boksu gotowa, by zmierzyć się z toną gnoju uczepioną w sierści, grzywie i ogonie, bułanka okazała się czysta jak rzadko kiedy. Wystarczyło więc kilka posunięć zgrzebłem, a cała klacz wprost błyszczała. Dokładnie wyczesałam jej grzywę, której za nic w świecie nie zamierzałam zaplatać w zmyślne koreczki, warkoczyki czy inne fanaberie, i ogon - również pozostawiony w naturalnym, prostym stanie.
Po niecałej godzinie wszystkie konie wyglądały jak milion dolarów. Nawet Albatros, który nadal nie wyzbył się nawyków łypania na wszystkich groźnym spojrzeniem, sprawiał wrażenie całkiem ułożonego i spokojnego, choć żadne z nas nie wiedziało, czego to zasługa.
Gdy wreszcie dokładnie przygotowaliśmy i swoje wierzchowce, i sprzęt, ruszyliśmy z powrotem do motelu, by przygotować, no cóż, siebie. Bieganina i stres zaczęły się dopiero, gdy okazało się, że do odprawy technicznej zostało piętnaście minut, ja nie mogłam znaleźć kasku, Aśka zgubiła rękawiczki, a z kolei Gośka odmówiła wyjścia bez swoich szczęśliwych skarpetek. Jedynie Tymon i Jacek mieli wszystko na miejscu i tylko patrzyli na nas jak na ostatnie idiotki, szepcząc między sobą, podczas gdy cała nasza trójka latała w tę i we w tę, od pokoju do pokoju.
Dopiero po odnalezieniu wszystkich zgub (co wcale nie było tak łatwe, jak mogłoby się wydawać), wyszliśmy z motelu, spóźnieni na odprawę o całe pięć minut. Na szczęście, nie ominęło nas za wiele - jedynie Bartek omawiający, na czym dokładnie polegała konkurencja. Zdążyliśmy akurat, by dowiedzieć się, gdzie i kiedy odbywają się starty, kto startuje pierwszy i gdzie szukać list startowych. Po tradycyjnym "połamania nóg", wszyscy rozeszli się w swoje strony, jedni szybciej, inni wolniej. My należeliśmy do tej drugiej podgrupy, bowiem tak się składało, że nasza kolej miała nadejść dopiero za półtorej godziny.
- Co powiecie na herbatę? - zapytała Gośka, patrząc kolejno po każdym z nas. Ja jedynie odetchnęłam ciężko i burknęłam:
- Nie wiem, jak wy, ale ja potrzebuję kawy. Najlepiej parzonej, czarnej, mocnej.
- Jestem za - zawtórowała Aśka, chwytając mnie pod rękę i ciągnąc w kierunku baru. Ekspres stał na uboczu, wręcz wołając nas do siebie niemym głosem. Koniec końców, chyba do wszystkich dotarły jego nawoływania, bo nawet Gośka, której nigdy nie widywałam z kawą, skusiła się na cappuccino.

- Jesteśmy cholernie spóźnieni! - wrzasnął Jacek, kiedy całą piątką wypruliśmy z baru z powrotem na zewnątrz. - Za pięć minut powinniśmy znaleźć się na rozprężalni, a tymczasem co? Nie mamy nawet koni osiodłanych.
- Boże, stary, kiedy z ciebie zrobiła się taka panikara - mruknął Tymon, uśmiechając się lekko. - On tak zawsze? Jak ty z nim wytrzymujesz? - rzucił w stronę Aśki, która w odpowiedzi dała mu lekkiego kuksańca w ramię. - Ach, no tak, przemoc w związku. Nic dziwnego, inaczej by się z nim raczej nie dało.
Żarty Tymona okazały się na tyle skuteczne, że nawet Jacka-panikarę opuścił stres. No, przynajmniej w pewnym stopniu. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie, gdy zaczął się z nami przekomarzać i dogryzać, że znając życie, z nami nie jest lepiej i pewnie ja również leję Tymona, gdy nikt nie patrzy. Atmosfera stała się o wiele luźniejsza niż chwile wcześniej, co z kolei poskutkowało tym, że ze wszystkim uporaliśmy się w znacznie mniejszym zamieszaniu niż zazwyczaj. Paski od ogłowi przestały się plątać, sprzączki od popręgów same wskakiwały na odpowiednie dziurki w przystułach, a złośliwe czapraki przestały być złośliwe i nie zsuwały się tak, jak to miały w zwyczaju. Wszystko szło wręcz perfekcyjnie. Nawet na rozprężalnię udało nam się wejść bez większych problemów, co wcześniej wydawało się wprost niemożliwe. Rozprężenie nie zajęło nam długo. W gruncie rzeczy, nie spędziliśmy tam nawet dwudziestu minut. Rozstępowaliśmy konie, przekłusowaliśmy na obie strony i wykonaliśmy po dwa zagalopowania na łebka, tylko na wszelki wypadek.
Jako że kolejność uległa pewnej zmianie, to nie ja wychodziłam pierwsza, a Jacek. Po nim była Aśka, Gośka i Tymon. Mnie zostawiono na sam koniec. Przejazdy pierwszej trójki wydawały się niemal perfekcyjne. Jacek zakończył z wynikiem sześćdziesięciu czterech procent, Aśka sześćdziesięciu dwóch, a Gośka sześćdziesięciu ośmiu, co dawało jej miejsce w pierwszej piątce.
Tak naprawdę, problemy zaczęły się w momencie, kiedy Tymon wraz z Albatrosem wkroczyli stępem na czworobok. Na początku, mężczyzna, obsługujący zawody, potknął się o własne nogi i narobił mnóstwo hałasu przy zamykaniu placu, co sprawiło, że gniadosz odskoczył na bok, zaburzając tym samym linię środkową. Po tym, jak para zatrzymała się w punkcie x i szatyn wykonał szybki ukłon, ruszyli ponownie stępem w kierunku krótkiej ściany. Mogłam szczerze powiedzieć, że jak długo znałam Albatrosa, nigdy nie widziałam go aż tak spiętego. Coś zdecydowanie było nie tak i po minie Tymona mogłam wywnioskować, że on również to czuł. Mimo wszystko, przejazd mijał i szło im nie najgorzej. Wałach co prawda pocił się mocniej niż zazwyczaj i przeżuwał wędzidło, jakby nie mógł się z nim oswoić, jednak poza tym nic nie wskazywało na to, co miało stać się chwilę później.
Pod koniec przejazdu, gdy Tymon ponownie wyprowadził gniadosza na linię środkową, tym razem z zamiarem wykonania kilku lotnych, ten ponownie odskoczył w lewo. Tym razem jednak nie tak lekko jak na początku. W zasadzie, nie można tego nazwać odskokiem - Albatros dostał szału. Po serii baranków wydawało się, że to koniec, jednak, niestety, on się dopiero rozkręcał. Ciężko nawet stwierdzić, kiedy Tymon wylądował na ziemi. Nie byłam nawet pewna, czy to mi się tylko nie przywidziało. Jakby na to nie spojrzeć, chyba nigdy nie widziałam, żeby spadł z konia, a znałam go już dobre pięć lat. Tak czy inaczej, gdy on powoli podnosił się z piachu, gniadosz coraz bardziej się rozkręcał. Wszystko wskazywało na to, że planował urządzić wyjątkowo widowiskowe rodeo z sobą w roli głównej.
Szczęściem w nieszczęściu, przedstawienie nie trwało długo. Jednak, będąc szczerą, wolałabym, by przeciągnęło się jeszcze o kilka chwil niż zakończyło się w taki sposób. Bowiem przy którymś z rzędu okrążeniu, wodze zsunęły się z szyi Albatrosa i wpadły wprost pod jego nogi. Przez moment wydawało mi się, że nagle cały świat zwolnił. Wałach wykonał ostatni zamaszysty sus, po czym stanął na upuszczonej wodzy. W tej samej chwili poderwał głowę do góry i z całym impetem upadł najpierw na nadgarstki, a w następnej kolejności na grzbiet.
Tymona wmurowało, podobnie zresztą jak mnie i całą widownię zebraną na trybunach wokoło czworoboku. Dopiero po chwili, gdy pierwszy szok minął, puścił się biegiem poprzez plac, by paść na kolana przy boku swojego konia i gwałtownymi ruchami zacząć odpinać wszystkie możliwe paski przy siodle i ogłowiu. Albatros dyszał ciężko, nawet nie próbując podnieść się z miejsca. Podwinął nogi pod brzuch i leżał w zupełnym bezruchu z przerażeniem jawiącym się w oczach.
Chwilę zajęło, zanim Tymon nakłonił gniadosza do powstania. Na tyle długą chwilę, że ktoś zdążył już pobiec po kantar i podać go szatynowi. Gdy opuszczali halę, Albatros wyraźnie kulał na lewy przód. Zresztą, po takim upadku nie było to ani trochę dziwne.
- ... Weronika Zabrzydzka na koniu Melodia - usłyszałam jak przez mgłę, dopiero wtedy zdając sobie sprawę, że nadal siedziałam na klaczy, a zdezorientowany tłum wlepiał we mnie spojrzenia. Otrząsnęłam się i po raz ostatni spoglądając w kierunku wyjścia z hali, ruszyłam stępem na czworobok, po drodze mijając operatora.
- Przepraszam - zwróciłam się do niego, mimo że nie byłam do końca pewna swojego głosu. - Czy mógłby pan prosić weterynarza do stajni drugiej? Jestem pewna, że znajdzie go pan szybciej niż...
- Czy ja ci wyglądam na chłopca na posyłki? - zapytał, mierząc mnie wzrokiem. - Jeśli chłopaczyna ma problem z koniem, niech sam sobie radzi. Ja nie zamierzam brać w tym udziału - dodał, a mnie wprost wmurowało. Patrzyłam na niego z rozdziawionymi ustami, czując, jak z każą mijającą sekundą wzbiera we mnie złość i już, już miałam zacząć sypać obelgami w jego kierunku, gdy nagle...
- Ostatnie wezwanie dla numeru sto osiemdziesiąt trzy, Weroniki Zabrzydzkiej na koniu Melodia - z głośnika po raz kolejny wydobył się, tym razem zirytowany, głos.
Posłałam mężczyźnie ostatnie spojrzenie, po czym wjechałam na plac. Nie dało się jednak ukryć, że cała ta sytuacja podniosła mi ciśnienie, a koleś, zamykający czworobok jedynie przelał szalę goryczy, ponownie nie przykładając się do swojej pracy i raz jeszcze robiąc masę szumu. I mimo że Melodia nijak się tym nie przejęła, nie zamierzałam zachować spokoju ani chwili dłużej.
Cóż, być może nie była to jedna z najlepszych decyzji, jakie w życiu podjęłam, jednak mogłam śmiało powiedzieć, że dała mi szalenie dużo satysfakcji.
Gdy tylko stanęłam na środku ujeżdżalni, rozejrzałam się na boki, wyciągnęłam nogi ze strzemion, po czym szybkim ruchem zeskoczyłam na ziemię. Na trybunach ponownie zapanowała grobowa cisza. Uśmiechnęłam się szeroko, chwyciłam za wodze, po czym odwróciłam się z powrotem w kierunku jury, skłoniłam się nisko i bez słowa wymaszerowałam z hali, licząc się zarówno z eliminacją, jak i  z tym, że później będę musiała wytłumaczyć się Bartkowi.

******************************************************************************************************************************
Ręki sobie uciąć nie dam, ale jestem prawie pewna, że to najdłuższy rozdział na blogu. Przy okazji, napisałam go w niecałe dwie godziny, więc jestem lekko zszokowana. Nie da się jednak ukryć, że szczerze - nie mam pojęcia, co właściwie w nim zawarłam.
ALE! Pisząc u góry, jak to szalenie ważny jest dopisek, nie miałam zamiaru mówić tyle o rozdziale, co raczej o... ogóle. O blogu, o tym, dlaczego mnie nie było i co to się ze mną działo. A działo się wiele, oj, uwierzcie.
Zacznijmy jednak od tego, co powinnam napisać już daaawno temu. A mianowicie, o moim podejściu. Widzicie, sprawa ma się tak, że kiedy zaczynałam pisać HMOL miałam dwanaście lat, niewielkie pojęcie o jeździectwie (i życiu), wygórowane ambicje, niespełnione marzenia i wielką fascynację skokami, ujeżdżeniem i, no przecież, metodami naturalnymi. Przelewałam tu wszystko, o czym sama marzyłam. Ten, kto ze mną był w tamtym czasie, ten wie, że nie miałam możliwości jazdy, więc zwyczajnie zadowalałam się tym, że mogę powypisywać swoje fanaberie na blogu. Ale tak się składa, że sytuacja zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni i po czterech latach (które blog skończył miesiąc temu, spóźnione sto lat!) mam lat szesnaście, dużo więcej rozumu i umiejętności i jestem w liceum, na profilu matematyczno-fizycznym, który pochłania mój czas niemal co do sekundy. Swoją drogą, przez ten rozdział czeka mnie jutro bania z angielskiego, ale było warto XD W każdym razie, jeżdżę regularnie, startuję w zawodach, własnego konia jeszcze nie mam, ale umówmy się, że jeżdżę tylko na jednym, góra dwóch, z częstotliwością co najmniej trzech razy w tygodniu. Aktualnie zajmuje to znaczną część mojego życia i otworzyło mi oczy na tyle spraw... Uczestniczę w szkoleniach, kursach, spotkaniach, jestem po prostu wszędzie. I zwyczajnie patrząc na HMOL z szerszej perspektywy, widzę, jak wiele spraw najzwyczajniej w świecie spierdoliłam, ale również jak wiele mi to dało. Dziś wzięło mnie na czytanie starych rozdziałów i śmiałam się w głos. Naprawdę. Boże, co ja miałam w głowie i jak Wy przez to przebrnęliście? Poważnie, dajcie mi znać w komentarzach XD
A co do powodu, dla którego rozdział nie pojawił się tak długo - miał być w sierpniu, a wyszło jak zawsze. Szkoła, faktycznie, zajęła masę mojego czasu i uwagi, ale to dopiero wrzesień. Jeśli o wakacje chodzi, to byłam zajęta głównie zawodami (w tym moją pierwszą N-ką na dystansie 80 km, w której zajęliśmy drugie miejsce :p), treningami i znajomymi. Właśnie, kolejne info, wyrosłam nieco z przesiadywania całymi dniami na komputerze. Wolę wyjść do ludzi. To tak odnośnie co poniektórych komentarzy.
Na koniec, wytłumaczenie tytułu, bo przecież skąd macie wiedzieć, o co mi z tymi korzeniami chodzi. Krótko - znalazłam swoją dawną (w zasadzie pierwszą) inspirację i wiecie co? Nadal działa! Także, następne notki będą nieco bardziej... Klimatyczne :D
Także, moi drodzy, zostały nam cztery rozdziały do końca. Jeżeli nadal tu jesteście, zapraszam Was do komentowania lub chociaż klikania tych nieszczęsnych reakcji. Nadal kocham Was najmocniej na świecie i dziękuję, że nadal mogę dla Was pisać. Do usłyszenia! x

PS Jac na koniec, bo wyszedł szczuplej niż w rzeczywistości XD