wtorek, 28 października 2014

Rozdział 10.

Budzik zadzwonił jeszcze wcześniej niż zazwyczaj i co gorsza, doskonale wiedziałam czemu. Uciszyłam urządzenie jednym uderzeniem i spojrzałam na telefon, sprawdzając datę. Zaklęłam pod nosem, podnosząc się z łóżka. Czwarta nad ranem, dziesiąty sierpnia. Zerknęłam na szafę, na której wisiał zafoliowany strój. Marynarka, koszula, bryczesy, wszystko w stanie idealnym, przygotowane już na następny dzień. Teraz pozostaje tylko czekać na cały pośpiech, krzyki i nerwy. Jeden z licznych powodów, przez które nie jeździłam na zawody częściej niż raz w roku. Założyłam ciemne, lekko przetarte jeansy, byle jaką koszulkę i szary, rozciągnięty, wełniany sweter. Dzień zapowiadał się chłodno, więc nie miałam ochoty dodatkowo marznąć, wolałam od razu ubrać się cieplej. Po odwiedzeniu łazienki, zniosłam na dół niewielką walizkę po brzegi wypchaną ciuchami oraz całą resztę ekwipunku. Postawiłam wodę, zrobiłam sobie kilka kanapek i usiadłam przy stole, czekając na przyjazd Tymona. Powoli dochodziła piąta, więc mieliśmy półtora godziny na załadowanie trzech koni oraz sprzętu. Z Melodią i Albatrosem nie powinno być problemu, gorzej, jeśli chodzi o Eklera, jednak na szczęście, to nie nasz problem. Jechaliśmy na dwie przyczepy, jedna podwójna, druga pojedyncza, prywatna, zakupiona przez ojca Gośki specjalnie na tą okazję. Zalałam herbatę w dwóch kubkach; jeden z nich odłożyłam na bok, a drugi z kolei wzięłam do rąk, naciągnąwszy na dłonie rękawy swetra. Wdychałam parę, a pod wpływem ciepła przyjemne ciarki rozchodziły się po całym moim ciele. Upiłam pierwszy łyk w momencie, kiedy do pomieszczenia wszedł szatyn, zdejmując kaptur z głowy.
- Przez cudowną mgłę nie można stąd zobaczyć nawet stajni. Coś czuję, że świetnie będzie się jechało - powiedział, podchodząc do stołu. Pocałował mnie na powitanie, po czym zgarnął z parapetu swoją herbatę.
- Jakoś damy radę, od nas nad morze... Tylko jakieś siedem-osiem godzin drogi - machnęłam ręką lekceważąco, mentalnie szykując się na podróż w pick-upie. Brak tylnej kanapy oraz klimatyzacji oznaczać mogły tylko jedno - podróż bez żadnych dodatkowych pasażerów oraz mnóstwo koców, aby przy okazji nie zamarznąć.
- Zaczynam się zastanawiać, gdzie się podziało to globalne ocieplenie - mruknął chłopak, pocierając czerwone od chłodu ręce. - Jesteś pewna, że to sierpień, a nie koniec października?
- Gdyby tak było, zamiast na zawody szykowalibyśmy się do Hubertusa - zauważyłam, przewracając oczami. - A propos, w tym roku prawdopodobnie połączymy siły ze znajomymi ze stadniny w środku lasu - westchnęłam ciężko na myśl, że ponownie będę musiała użerać się z arogancją pewnego blondyna. Jedyna nadzieja w tym, że Wiola jakoś go zagada, bo sama ewidentnie nie dam rady.
- Jakoś to będzie, mamy jeszcze sporo czasu na zastanowienie. W każdym razie, masz może termos, a najlepiej kilka? - zapytał,  rozglądając się po kuchni. Zastanowiłam się chwilę i przytaknęłam, wstając z miejsca. Podeszłam do jednej z szafek i otworzyłam ją, a następnie, po dokładnym przewertowaniu jej zawartości, wyciągnęłam dwa termosy oraz jeden kubek termiczny.
- Wystarczy? - Pokazowo zaprezentowałam przedmioty stojące na blacie. Tymon skinął głową z uśmiechem, a ja ponownie nalałam wody do czajnika, aby przygotować kolejne porcje herbaty. - Byłbyś tak łaskaw zrobić kilka kanapek? Raczej wiesz, gdzie co leży - stwierdziłam, a szatyn niechętnie podniósł się z krzesła. Wyciągnął z lodówki niemal całą jej zawartość i rozłożył na desce, po czym sięgnął po parę bułek.
Gdy w końcu uporaliśmy się z częścią spożywczą i koszyk z całą jego zawartością stał pod siedzeniem, udaliśmy się do stajni. Paki jeździeckie wraz z rzędem przygotowane były już od kilku dni, więc szybko uporaliśmy się z wrzuceniem ich na skrzynię samochodu. Gośka wraz z ojcem zjawili się w stajni kilka minut przed szóstą, więc nie zostało im wiele czasu na załadunek. O dziwo, zaraz po niej, na podwórze wjechał kolejny pojazd. Czarny suw z przyczepą przejechał przez podjazd, wzbijając w powietrze tumany kurzu. Zaciekawieni obserwowaliśmy, jak z wnętrza auta wysiada nie kto inny jak Bartek, mija nas w pośpiechu, by po chwili wrócić ze swoim sprzętem. Dopiero, kiedy cały jego ekwipunek znalazł się w bagażniku oraz na tylnym siedzeniu, brunet zwrócił uwagę na nas.
- Coś się stało? - zapytał, stając naprzeciw nas, marszcząc przy okazji brwi.
- Jeśli można spytać, gdzieś się wybierasz?
W odpowiedzi otrzymałam jedynie krótki śmiech, nieco wyższy niż zazwyczaj. Dopiero po chwili chłopak zdał sobie sprawę z naszej powagi.
- Rozumiem, że twój wujek nie raczył przekazać; jadę z wami do Sopotu, byłem umówiony na te zawody, kiedy jeszcze wynajmowałem tam mieszkanie, więc nie widzę sensu, żeby to odwoływać - wyjaśnił, wzruszając ramionami. Spojrzałam na niego z dezaprobatą pomieszaną z politowaniem.
- Przejechałeś sześćset kilometrów stamtąd tu, tylko po to, żeby po raz kolejny zrobić drugie tyle tydzień później? - zdziwiłam się, wywołując u rozmówcy chwilowe zamyślenie. Po chwili jednak uśmiechnął się i pokiwał głową, żwawym krokiem udając się do stajni. Zerknęłam na Tymona, który najwyraźniej był tak samo zdezorientowany postawą kolegi, jak ja. Choć w sumie, mogło chodzić o coś innego. W końcu, Bartka znał o wiele dłużej niż ja, czy ktokolwiek inny z naszej stajni. To z nim zawsze konkurował, jego uważał za swojego przeciwnika, więc być może oprócz zdziwienia odczuwał również złość? Po grobowej minie i braku innego wyrazu, trudno to stwierdzić. Skierowaliśmy się do siodlarni, wzięliśmy kantary i uwiązy, po czym przeszliśmy do boksów. Odsunęłam zasuwę w drzwiach, założyłam Melodii ochraniacze transportowe i wyprowadziłam ją na zewnątrz. Ojciec Gośki zdążył już opuścić rampy zarówno w swojej, jak i w naszej przyczepie, więc wszystko szło o wiele sprawniej, niż mogłoby się wydawać. Przywiązaliśmy konie, zabezpieczyliśmy oba wejścia, upewniliśmy się, że mają dostęp do siana i wody. Wróciłam do domu po strój konkursowy, zamknęłam drzwi, po czym starannie ułożyłam zafoliowane ubrania za kanapą. Usiadłam wygodnie, zapięłam pas i owinęłam się jednym z koców. Zdjęłam buty i podwinęłam nogi pod siebie. Zaraz po mnie do samochodu wsiadł Tymon. Odpalił silnik, upewnił się, że wszystko jest na swoim miejscu.
- Możemy jechać? - zapytał, na co skinęłam, podkładając pod głowę poduszkę. Szósta trzydzieści. Wyjechaliśmy punktualnie, tak, jak planowaliśmy.

***********************************************************************************
Przyznaję bez bicia, podoba mi się c: Zawody za mniej więcej dwa rozdziały i szczerze powiedziawszy, już dawno nie napisałam niczego w takim tempie! Tylko godzinka :D Czy mogę być z siebie dumna?
Jedyne, co mnie martwi - 1 komentarz. Jedynka. Jeden, one, ein, uno. ;-; Co prawda, lepsze to, niż nic, więc dziękuję Norce, ale i tak, jest mi przykro. Tęsknię za czasami, w których pod postem widniało 8-10 opinii... Teraz czuję się tak, jakbym nie miała dla kogo pisać. I w sumie, tak jest. Trzy czwarte osób, które kiedyś to czytały - po prostu sobie poszły. Znudziły się albo mają mnie w dupie, albo straciły rachubę. No cóż, bywa. Szkoda tylko, że liczba obserwatorów gówno znaczy.
Nieważne. Mam nadzieję, że te kilka osób, które nadal ze mną są, zostaną do samego końca (tylko dwa i 3/4 tomu moi drodzy). Nie przedłużając, miłego tygodnia :)

PS Wena po przeczytaniu zaledwie dwóch rozdziałów 21 części Heartlandu - niezastąpiona. ♥
PSS  Dziękuję za 47,000 XD

środa, 22 października 2014

Rozdział 9.

Nie wiedzieć czemu, Bartek nie mógł na nowo zaaklimatyzować się w stajni, podobnie zresztą, jak Equador. Co prawda zawsze był nieco niespokojny, ale nigdy nie zauważyłam, żeby gryzł lub kopał. Najwyraźniej zmiana otoczenia nie służyła mu na dobre. Nadal nie przestawało padać, co dodatkowo tylko utrudniało kontakty ze znajomymi. Wszyscy byli ponurzy, ospali, bez chociażby najmniejszego entuzjazmu do życia. Nawet konie nie miały ochoty współpracować, zwłaszcza Melodia. Zawody zbliżały się wielkimi krokami, a nagle wszystko szło coraz gorzej i raczej nie miało zamiaru się poprawić. Z prognoz wynikało, że pogoda przez najbliższe dni w całej Polsce wyglądać miała podobnie. Szaruga dawała się we znaki coraz mocniej i mocniej. Bezustanne deszcze nasiliły się do tego stopnia, że woda dostawała się na małą halę, przysparzając kolejne problemy. Nawet natura nie chciała współgrać z naszymi planami.
Krople powoli spływały po szybie, zostawiając na niej długie smugi. Ciarki przechodziły mnie za każdym razem, gdy wiatr huczał na strychu. Popijałam herbatę, planując resztę wieczoru. Wyglądało na to, że spędzę go pod kocem, czytając byle jaką książkę. Miałam tylko nadzieję, że znajdę w domu jeszcze coś, czego nie przewertowałam. Zdecydowaną większość powieści, które znaleźć mogłam na wszelkich półkach i regałach miałam już za sobą i wolałam do nich nie wracać.
- Można? - usłyszałam z korytarza, dobrze znany, lekko zachrypnięty głos. Odwróciłam się w stronę Tymona, unosząc delikatnie kąciki ust. Nie czekał na odpowiedź, podszedł do mnie, usiadł obok i objął ramieniem. Oparłam głowę na jego ramieniu, patrząc wgłąb pokoju. - Co jest? - zapytał niemal szeptem, cały czas zerkając na mnie kątem oka.
- Najpierw migrowali, teraz wracają, nie widzę w tym sensu - mruknęłam, odkładając kubek na szafkę przy łóżku. - Karolina, Bartek, jeszcze trochę i Patrycja znowu się wprowadzi - zauważyłam, przymykając lekko oczy.
- Akurat jeśli o nią chodzi, to nie widzę przeciwwskazań - stwierdził, a ja spojrzałam na niego, unosząc brew. - Ją chyba lubiłaś.
- No tak, do niej rzeczywiście nic nie miałam - jedna z nielicznych, dopowiedziałam w myślach, uśmiechając się. Odsunęłam się od chłopaka, przeciągając się sennie.- Chodź karmić konie - powiedziałam i z lekkim opóźnieniem podniosłam się z miejsca. Razem z Tymonem udaliśmy się do paszarni. Ulewa chwilowo zmieniła się w mżawkę, ułatwiając nam tym samym rozdawanie paszy. Pomimo wszystko bezustannie narzekałam na niefortunny obrót spraw. Kilka dni przed zawodami, a tu taka pogoda. Na dodatek nic nie idzie po mojej myśli. Nowa marynarka choć zamówiona dwa tygodnie wcześniej, nadal do mnie nie dotarła, podobnie zresztą jak czaprak i nauszniki. Pierwsze zawody od dłuższego czasu, więc miałam nadzieję, że wszystko będzie wspaniale. Przeżyłam więc niemiły zawód, gdy okazało się, że sprawy nabrały inny obrót.
- Zanudzam cię, prawda? - zapytałam nagle, widząc jak apatycznie chłopak nasypuje owsa do żłobu. Podniósł wzrok i spojrzał na mnie z uśmiechem.
- Nie, wcale - pokręcił głową, szczerząc zęby. Nigdy nie byłam w stanie rozpoznać, kiedy kłamie, ale tym razem byłam niemal pewna, że mówił szczerze. - Szczerze powiedziawszy, to ostatnio tak mało ze mną rozmawiasz, że miło wysłuchać chociażby twoich narzekań - zaśmiał się, a na jego policzkach pojawiły się dołeczki.
- Z tobą i tak rozmawiam najwięcej spośród znajomych - obruszyłam się, napełniając kolejną miarkę.
- Czuję się zaszczycony tym faktem - odparł z nienaturalną powagą. Pokręciłam głową z dezaprobatą. Niestety musiałam przyznać mu rację. O wiele rzadziej prowadziłam jakiekolwiek dyskusje, mocno zaniedbywałam kontakty z innymi, miałam jednak nadzieję, że uda mi się je poprawić po zawodach, chwilowo moje priorytety wyglądały zgoła inaczej.

*********************************************************************************
Przepraszam, wiem, jest beznadziejne, a o długości nie wspomnę, ale no kurde. Szkoła, szkoła, szkoła ;-; Wracam do domu koło 19-20 i nie mam żywcem czasu pisać. Wybaczcie mi błędy, powtórzenia i monotonność. Obiecuję poprawę. Następny postaram się napisać w piątek, zawody niedługo c: Także, no. Późno już, bez gadania, dobranoc, naprawdę przepraszam :c

piątek, 17 października 2014

Rozdział 8.

Obudził mnie donośny dźwięk silnika, dochodzący z podwórka. Otworzyłam oczy z lekkim westchnieniem i przeciągnęłam się sennie. Krople deszczu uderzały w szybę jedna po drugiej, przyprawiając mnie tym samym o chłodny dreszcz. Przykryłam się kołdrą po szyję, a na głowę położyłam poduszkę, przyciskając ją do twarzy. Zapewne mogłabym tak trwać przez kolejne kilkanaście minut, gdyby nie powstrzymał mnie kończący się powoli tlen. Westchnęłam cicho, wstając z łóżka. Usiadłam na skraju i przetarłam twarz dłońmi. Błyskawica przecięła niebo w momencie, kiedy wyjrzałam za okno. Drgnęłam niespokojnie, słysząc chwilę później wyjątkowo głośny grzmot. Czyli nici z terenu. Pomimo wszystko, postanowiłam zrobić Melodii wolne, przynajmniej przez jeden, może dwa dni. W końcu, poza nią mam jeszcze cztery inne konie. Nawiasem mówiąc, niepotrzebnie dałam się wrobić w klacz ze źrebakiem. Trójka podopiecznych wystarczająco absorbowała całą moją uwagę oraz czas wolny.
W każdym razie, szybko doprowadziłam się do porządku i zeszłam do kuchni, aby zjeść śniadanie. Naleśniki w taką pogodę wydawały się kuszącą propozycją, tak na osłodzenie poranka. Przygotowałam potrzebne składniki i zabrałam się za gotowanie. Mistrzynią nie byłam, wprawy nie miałam, jednak jakoś to wszystko wyszło. No właśnie, "jakoś" jest tu kluczowym słowem. Może i placek był okrągły i płaski, ale w smaku przypominał coś pomiędzy omletem a schabowym. Na szczęście nie było najgorsze, więc dałam rady przełknąć cały posiłek. Niechętnie, bo niechętnie, ale jednak. Wróciłam do pokoju po rękawiczki. Wyciągnęłam je z szuflady i mimowolnie spojrzałam przez okno. Przysiadłam na parapecie, badając wzrokiem każdy fragment krajobrazu. Czarne chmury spowiły całe niebo, raz za razem przecinane jasnym rozbłyskiem. Wiatr kołysał drzewami, co chwilę uginając jedno do tego stopnia, że odnosiłam wrażenie, iż zaraz się złamie. Gałęzie leszczyny uderzały monotonnie w szybę, jakby pukając z nadzieją, że wpuszczę ją do środka. Wichura robiła co chciała z całą roślinnością. Brezent również nie pozostawał niewzruszony, odsłaniając częściowo snopy siana.
Podniosłam się z miejsca, opatulając się mocniej bluzą. Zbiegłam po schodach, założyłam oficerki, kurtkę, zapięłam się pod szyję, zarzuciłam kaptur na włosy i  wyszłam na zewnątrz. Schyliłam głowę, kryjąc twarz przed deszczem. Wsadziłam dłonie do kieszeni i wolnym krokiem skierowałam się do stajni. Gdy tylko deszcz mnie dosięgnął, przez ciało automatycznie przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Przemierzyłam podwórko i otworzyłam drzwi prowadzące od razu między boksy. Otrzepałam buty, odzież i udałam się do siodlarni.
- Cześć - mruknęłam pod nosem, na widok Gośki rozwalonej na sofie oraz Michaliny i Mai, obserwujących trening Tymona.
- Hej - chór trzech osób zgrał się idealnie w czasie. Usiadłam obok dziewczynek, również wlepiając spojrzenie w chłopaka. Uniósł rękę w geście powitania, więc odpowiedziałam tym samym.
- Miśka, nie chciałabyś pojeździć na Flocku? - zapytałam, wywołując nieśmiały uśmiech na jej twarzy. - Poza mną jeździłaś na nim najwięcej, a ja mam do objeżdżenia jeszcze Tabuna i może zacznę coś z Malagą, więc przyda mi się pomoc.
- Bardzo chętnie - wyszczerzyła zęby, a Maja zerknęła z wyrzutem.
- Też mogłabym ci pomóc - obruszyła się, odwracając wzrok, gdy tylko na nią popatrzyłam.
- Z tego co widziałam Niagara padokuje się od dwóch dni, zero pracy pod siodłem, zmień to w końcu - stwierdziłam bez wyrazu, przeczesując włosy palcami. - Jeśli Karolina chciałaby wepchnąć się wam na halę, możecie powiedzieć, że miałyście zarezerwowaną halę, powinna się odczepić - dodałam, po czym podeszłam do szafki, wyciągnęłam skrzynkę ze szczotkami oraz rząd Tabuna. Bez słowa zamknęłam drzwiczki nogą, przemierzyłam korytarz, przewiesiłam siodło i ogłowie przez półściankę i zabrałam się za czyszczenie. Pozbyłam się zaklejek, przejechałam kilkukrotnie włosianą szczotką, wyskrobałam kopyta, osiodłałam, okiełznałam i zaprowadziłam na halę. Założyłam kask, rękawiczki, po czym przerzuciłam wodze przez szyję konia i usiadłam na grzbiecie. Przeszkody były ustawione w wysokości od sześćdziesięciu do stu centymetrów, więc mieliśmy przed sobą dobry trening gimnastyczny, w sam raz dla nieco zastanego wierzchowca. Ogier najwyraźniej nie miał ochoty na rozprężanie; od samego początku szedł niemalże kłusem, a kiedy starałam się go przytrzymać, aby szedł stępem, odmawiał, podrzucając zadem. Jego zapał niezmiernie mnie cieszył, jednak nie pozwalał mi się skupić. Ciągłe brykanie potrafi naprawdę nieźle rozproszyć. Po kilku minutach, to ja ustąpiłam. Uznałam, że nie ma co dłużej się z nim męczyć, więc przyłożyłam łydki, aby nabrał rytmu. Już od pierwszego zakłusowania wspaniale wyciągał chód, a tylne ślady przekraczały przednie. Chyba pierwszy raz spotkałam się z czymś takim u Tabuna. Zazwyczaj w kłusie ledwie powłóczył nogami, a teraz? Całkowite przeciwieństwo. Kilka zmian kierunku, drągi, cavaletti i zagalopowanie na wolcie. Kilka okrążeń, lotna na przekątnej i do stępa. Poklepałam go zadowolona i dałam chwilę przerwy, po czym znów zebrałam wodze i dodałam łydki, namawiając go do zmiany chodu. Krzyżak z kłusa, przejście w galop, stacjonata, okser, seria baranków, gleba. Pomimo tego, że po upadku stanęłam na nogach, kolana się pode mną ugięły, przez co mimowolnie usiadłam na ziemi. Nie zdążyłam nawet wstać, kiedy Tabun trącił mnie w plecy, a przed twarzą pojawiła się czyjaś ręka. Chwyciłam ją i podciągnęłam się do góry.
- Dzięki - mruknęłam, otrzepując kolana.
- Ładnie lądujesz - usłyszałam nieco zachrypnięty, męski głos. Zmarszczyłam brwi, uświadamiając sobie, że nie należy do Tymona. Podniosłam wzrok i cofnęłam się kilka kroków. Z bezgranicznym zdziwieniem przyjęłam, że przede mną stoi nie kto inny, jak Bartek. Rozłożył ręce i popatrzył na mnie jakby zawiedziony. - Nawet mnie nie przytulisz na powitanie? Zawiodłem się.

*********************************************************************************

Końcówka mocno z dupy, bo piszę na laptopie o wymiarach... Mój telefon razy dwa XDDD Także no, średnio, ale cóż ;p Ogółem, jeździłam tydzień temu, Musli już zimową sierść ogarnęła, więc po kłusie mokra jak zazwyczaj po dwóch-trzech godzinach galopu, pomimo wszystko, jazda udana :D Mini Hubertus na dwa konie, gonitwa Musli, Karina. No właśnie... Co do Hubertusa... Jadę c: Jako widz, ale jednak! Dobra, nie jest to do końca pewne. Tzn... Ujmę to w ten sposób, jadę na 100%, trudno mi jeszcze tylko stwierdzić, jako kto, ponieważ mam propozycję startu na Musli, z której prawdopodobnie niestety nie skorzystam. Dlaczego? Nie jestem gotowa w swoim mniemaniu :3 Ale, zobaczymy. Na razie jeszcze nic nie jest postanowione.
Pogmatwałam się w tym wszystkim. W każdym razie, nie wiem, jak, ale mam plan dokończyć tom do sylwestra. Oszalałam, tak XDDD Także, bez przeciągania, dobranoc, do następnego :*

czwartek, 9 października 2014

Rozdział 7.

Jeśli ktoś kiedykolwiek zapyta o najtrudniejszy poranek w moim życiu, zapewne jako pierwszy przyjdzie mi do głowy ten po imprezie, a właściwie wieczorze filmowym, w mieszkaniu Tymona. Nie byłam do końca pewna, ile piw, czy czegokolwiek innego wypiłam, ani jak dużo musiało tego być, skoro obudziłam się z takim kacem. W sumie, nie wiem, czy mogłabym zaliczyć to do "poranków", lepszą etykietą byłoby "najgorsze popołudnie mojego życia". Patrząc na zegarek i wyświetlaną na nim godzinę czternastą mogłam bez trudu stwierdzić, że zdecydowanie przeholowaliśmy. To jednak było pewne, gdy tylko obudziłam się oparta o Tymona wraz z Agnieszką na jego drugim ramieniu. Zmarszczyłam brwi, rozglądając się wokół. Nie wiedzieć czemu Tobiasz oraz Maciek spali przytuleni do siebie na stole, a Justyna postanowiła rozłożyć się w poprzek korytarza. Biorąc pod uwagę ich stan, cieszyłam się, że zasnęłam i wstałam przy osobie, którą z tego towarzystwa znałam najlepiej.
Ciężko było znaleźć łazienkę w niemal całkowicie obcym mieszkaniu, unikając za wszelką cenę różnorakich przeszkód, począwszy na śmieciach typu foliowych torebek, poprzez buty, ubrania i inne szpargały i na ludziach skończywszy. Dodatkowo ból głowy wcale zadania nie ułatwiał. Nigdy więcej alkoholu, postanowiłam w duchu, uparcie brnąc przed siebie. Odpowiednie drzwi znalazłam dopiero po kilku próbach, kto by pomyślał, jakie mieszkanie może być wielkie, bynajmniej z perspektywy osoby nie do końca trzeźwej. Przekręciłam klucz w zamku, po czym z ciężkim westchnieniem oparłam się o umywalkę. Przeraziło mnie moje odbicie, już dawno nie wyglądałam aż tak źle. Rozmazane resztki i tak znikomego makijażu, włosy całkowicie skołtunione, a do tego ramiączko w sukience postanowiło się zerwać. Cudowny początek dnia. Jęknęłam cicho, przypominając sobie, że musiałam jechać na trening. Najpierw jednak, wypadało trochę oprzytomnieć. Rozejrzałam się nieprzytomnie po pomieszczeniu. Było dość... Obszerne. Wanna z prysznicem, kilka szafek, zlew, toaleta oraz trzy suszarki, każda podpisana, na których rozwieszone były ubrania. Ręczniki ułożone były na koszu, więc kolejny problem z głowy. Wzięłam szybką kąpiel, a jako, że moje ciuchy nie zbyt nadawały się do użytku, pożyczyłam koszulkę Tymona. Z turbanem na głowie i w bluzce za dużej o trzy rozmiary, wyszłam na korytarz. Przeszkoda w postaci Justyny zniknęła już ze środka chodnika, ułatwiając tym samym przejście. Weszłam do kuchni, która o dziwo nie ucierpiała za mocno na wczorajszym wieczorze. Jedyne, co tak naprawdę rzucało się w oczy, to lepka plama po coca-coli na podłodze. Wyminęłam ją, chwyciłam za czajnik, nalałam do niego wody i postawiłam na kuchence. Rozejrzałam się wokół. Tymon nie da im spokoju, dopóki wszystko nie będzie lśniło, pomyślałam, opierając się o blat. Po chwili do pomieszczenia zawitała jedna z dziewczyn.
- Która godzina? - zapytała, przecierając smętnie oczy. - I czemu spałam w przedpokoju?
- Koło piętnastej - odparłam równie zaspanym tonem. - Ciesz się, że na podłodze, a nie tak, jak twój chłopak, na stole - dodałam po krótkim zastanowieniu. Kiedy jednak skończyłam mówić, z salonu dobiegł stłumiony huk. Obie skierowałyśmy się w tamtą stronę, już z końca korytarza widząc, że Tobiasz leży na ziemi, najwyraźniej niczym niewzruszony.
- No patrz, jednak też obudził się na ziemi - powiedziała, siadając przy nim. Ja z kolei uklękłam przy Tymonie, dźgając go lekko w ramię, dopóki się nie obudził. Całkowicie zdezorientowany omiótł pokój wzrokiem. Westchnął, zaklął pod nosem, po czym bez żadnego ostrzeżenia wstał gwałtowniej, niż mogłabym się tego po nim spodziewać. Zdenerwowany natychmiast udał się na oględziny po wszystkich pomieszczeniach, co chwilę się gdzieś zatrzymując. Kiedy wrócił do pokoju, stanął w progu, przenosząc spojrzenie z jednej osoby na drugą. Mruknął coś cicho i udał się do łazienki. Po wyjściu z niej, gestem głowy wskazał, żebym poszła za nim. Ponownie manewrując między śmieciami, przedostałam się do kuchni. Podeszłam do chłopaka, który automatycznie objął mnie ramieniem.
- Strasznie długo śpią, nie sądzisz? - zapytałam szeptem, gdy spojrzał na mnie z góry.
- Lepiej dla nich, kiedy się obudzą pozabijam każdego po kolei - powiedział, nawet nie starając się ściszyć głosu.
- A cóż to się stało, że ja w takim razie ciągle żyję? - zdziwiłam się, unosząc pytająco brwi.
- Przecież ty nie jesteś każdy - odparł już znacznie ciszej. Uśmiechnęłam się w odpowiedzi, unosząc się lekko na palcach, aby go pocałować. Dopiero po chwili przerwała nam Justyna, wchodząc do kuchni ze znaczącym chrząknięciem. Oboje zmierzyliśmy ją wzrokiem, na co wywróciła oczami.
- Nie chcę się wtrącać do waszego życia, spraw prywatnych i tak dalej, ale w każdym razie, któreś z was miało chyba jechać na jakiś trening - stwierdziła, przez co ja i Tymon spojrzeliśmy po sobie. Jak na komendę zerwaliśmy się z miejsc, przygotowując się do wyjścia. Chłopak poszedł się przebrać, kiedy ja musiałam znaleźć coś do ubrania. Koszulka mogła zostać, gorzej z brakiem spodni. Z pomocą przyszła współlokatorka, wyciągając z szafy stare jeansy. Nie miałam czasu ani ochoty na wybrzydzanie. Przetarte gacie w sam raz do stajni. Wraz z Tymonem, wykrzykującym po drodze polecenia, wybiegliśmy z mieszkania. Zjechaliśmy windą na dół, wyszliśmy z bloku i od razu wsiedliśmy do samochodu. Otrzepałam mokre włosy, dopiero co uwolnione z ręcznika, zapięłam pas i ruszyliśmy.

Do domu trafiliśmy po kilku nerwowych minutach jazdy przez miasto oraz wiejskie, zniszczone, kamieniste drogi. Od razu wbiegłam na górę, wysuszyłam włosy, przebrałam się i już spokojniej zeszłam do salonu. Wujek siedział na kanapie, czytając gazetę, jednak nawet nie pokwapił się, aby zapytać, jak udało się przyjęcie. Zresztą, może to i lepiej. Jeszcze nie do końca doszłam do siebie, więc mogłabym palnąć jakąś głupotę chociażby przypadkowo. Wyszłam na zewnątrz, zaciągając się świeżym, letnim powietrzem. Zdecydowanie zapowiadało się na deszcz. Bez ociągania skierowałam się do stajni, chcąc mieć trening jak najszybciej za sobą. Szybkie czyszczenie, siodłanie i...
- Hala zajęta - usłyszałam z końca korytarza zimny, zbyt dobrze mi znany głos. Powstrzymałam się przed rzuceniem czymś w niebieskowłosą. - Na drugiej są Aśka z Jackiem, więc też za bardzo nie pojeździsz - uśmiechnęła się szyderczo, opuszczając korytarz wraz z Hodito. W myślach powtarzałam sobie jedynie, aby zachować spokój i nie dać się wyprowadzić z równowagi. Pytanie tylko, jak to zrobić, kiedy przed oczami staje osoba, którą za każdym razem ma się ochotę uderzyć w twarz. Zaciskając palce na wodzach wyprowadziłam klacz z boksu, kierując się wprost na zabłocony maneż.

***********************************************************************************
Z takim oto małym byle czym witam Was tej czwartkowej nocy c: Ponad tydzień bez notki, ech, znów zaczynam wszystko olewać ;/ Pilnujcie mnie proszę i opierdalajcie częściej. Szczególnie, że teraz, w sobotę stracę możliwość wymówki "tak dawno nie jeździłam, że nie wiem, o czym mogłabym pisać". Ehehe, no tak, jadę do Musli :D Pierwszy raz od początku lipca. Czternastego bodajże. Bryczesy z szafki, sztyblety wypastować, palcat schować, bo po cholerę mi on na zastanego konia torpedę? Niedługo jazda przewidziana częściej, ponieważ koleżanka dzierżawić będzie konia, a któż to odmówiłby mojemu urokowi? (mam nadzieję, że to przeczyta i będzie z tego ryła) c: Także ten, wszelkie plotki, o tym, że kończę jeździć są nieprawdą, choć rozsiałam je głównie ja sama, ale ciul z tym, nieważne XD W każdym razie, do usłyszenia niebawem, być może nawet w tym tygodniu :3

PS 45,000, sekai wa koi ni ochiteiru. Na tą okazję nauczyłam się zdania po japońsku, bądźcie dumni i czekajcie, co wymyślę, na 50,000 ;___;