niedziela, 15 maja 2016

Rozdział 34.

No dobrze, może poprzedniej nocy nie zachowałam się, jak przystało na przeszło dwudziestolatkę. Fakt faktem, nie wlałam w siebie wcale tek dużo alkoholu, jednak w jakimś stopniu nadal odczuwałam jego działanie w organizmie. Słaba głowa, tak to nazywają.
W każdym razie, poranek nie należał do najprzyjemniejszych. Nie tyle ze względu na lekki ból głowy, co raczej na szarugę za oknem. Co prawda już nie padało, jednak niebo nadal zasnute było ciężkimi chmurami. Jedynym widzialnym plusem była pozytywna prognoza pogody na dalszy ciąg dnia.
Po szybkiej wizycie w toalecie, przebraniu się i przemyśleniu, czy oby na pewno nie mam ochoty na śniadanie, udałam się do stajni. Cała reszta ekipy kończyła już przygotowania do przeglądu weterynaryjnego, podczas gdy ja nawet ich jeszcze nie zaczęłam. Czułam, że szykowała się dla mnie spora reprymenda.
- Dobrze się spało? - zapytał Jacek, który jako pierwszy zauważył moją obecność. W odpowiedzi posłałam mu jedynie wymuszony uśmiech i pokiwałam głową. - Po kilku kieliszkach najlepiej.
- Nawet się nie waż mnie rozliczać - prychnęłam, odsuwając zasuwę w drzwiach boksu i podchodząc do Melodii. - Chyba zapomniałeś, jak dobrze bawiłeś się kilka miesięcy temu. Ognisko, do którego prawie wpadłeś? Mówi ci to coś? - Zerknęłam na chłopaka nad ścianką działową. Spojrzał na mnie spode łba i w zasadzie na tym się nasza przekomarzanka skończyła.
Gdy Tymon spryskiwał grzywę Albatrosa sylikonem, ja dopiero brałam do ręki plastikowe zgrzebło. Naprawdę byłam z robotą mocno w plecy, więc musiałam wziąć się w garść i załatwić wszystko jak najszybciej.
Prędko pozbyłam się wszystkich zaklejek, przejechałam miękką szczotką przez cały grzbiet, boki i nogi, naprędce zabrałam się za wyciąganie słomy z ogona i dopiero potem, widząc dokładnie, ile jeszcze zostało mi czasu, pozwoliłam sobie na dokładną korekcję swoich niedociągnięć. Całe szczęście, Melodia postanowiła wyświadczyć mi przysługę i wszystko wskazywało na to, że nie tarzała się w nocy.
Gdy wreszcie uporałam się z kopytami, całą grupą skierowaliśmy się do baru na odprawę techniczną, którą poprowadzić miał nie kto inny jak nasz ukochany przyjaciel - Bartek. Szczerze mówiąc, osobiście nie byłam w pełni przekonana do jego kompetencji, jednak, no cóż, nie mnie to oceniać.
- Mam nadzieję, że wszyscy się wyspali! Poważnie, sam wnosiłem te łóżka na piętra, jeśli nie są wygodne, szlag trafi mnie i moje plecy - zaczął, sprawiając, że pół sali ryknęło śmiechem. Druga połowa, w tym nasz stolik, albo była na to zbyt zaspana, albo po prostu miała gdzieś ten grzecznościowy gest. - W każdym razie, witam wszystkich serdecznie na pierwszym ogólnopolskim konkursie w dyscyplinie WKKW, organizowanym w naszej stadninie. Jak wiecie, otworzyliśmy niedawno i... Tak, może przejdę do rzeczy. Przed nami pierwszy dzień i skoki. Rozgrywane są cztery konkursy, L, P, N i N1. Mam nadzieję, że wszyscy dobrze przemyśleli swoje zgłoszenia i nie porywają się z motyką na słońce. Z własnego doświadczenia powiem, jeśli ktoś planuje start w N na koniu do L, lepiej odpuśćcie. Trasa parkuru znajduje się na tablicy przed każdym z padoków, na rozprężalnie drogi wskazywać będą stajenni i mam nadzieję, że obędzie się bez większych problemów. Zaczynamy od dziewiątej, więc macie... - w tym miejscu pojawiła się pauza, w której nasz śmieszek od siedmiu boleści spojrzał na wyimaginowany zegarek na swoim nadgarstku - Jakieś dwie godziny, by przygotować i siebie, i konie. Kto nie załapał się na śniadanie, zapraszam do stołu. Dziękuję za uwagę i życzę powodzenia.
Zbiorowe westchnienie rozniosło się po sali, a Bartek, jak gdyby niczego nie zauważył, skocznym krokiem skierował się do wyjścia.
- Nie trawię gościa - odezwał się Tymon, podpierając głowę na ręce. Włosy opadły mu na czoło, a on nawet nie kłopotał się, by je odgarnąć. Najwyraźniej po tym, jak odstawił mnie do pokoju, musiał wrócić na chwilę na salę.
- Nie ty jeden - dodała Aśka. - Jest taki... Dziwnie radosny i przez to taki... Słowo mi uciekło.
- Irytujący?
- O, dziękuję - pokiwała głową, po czym jak jeden mąż, i ona, i Tymon położyli głowy na stołach. Zapowiadał się długi, męczący dzień. (prawie tak męczący, jak dla mnie ten rozdział)

Tak, jak przewidziała szanowna pogodynka jednego z podstawowych programów telewizyjnych, około dziesiątej słońce wyszło zza chmur. Dokładnie w momencie, gdy ja, Tymon, Aśka i Jacek staliśmy przed rozprężalnią, czekając, aż ktoś raczy zwolnić nieco miejsca. Żadne z nas nie było bowiem w nastroju, żeby dzielić padok z dziesięcioma innymi parami, a jako że do naszych startów zostało jeszcze dobre czterdzieści minut, nikomu się specjalnie nie spieszyło. To znaczy, prawie.
Prawda była taka, że mieliśmy szczerą nadzieję, że uda nam się zacząć rozgrzewkę dość sprawnie, jednak non stop pojawiały się nowe osoby, które "potrzebowały miejsca znacznie pilniej niż my". Tak to jest, jak się nie trzyma kolejki.
Dlatego właśnie, koniec końców na rozprężenie i naskakanie koni dostaliśmy całe dwadzieścia minut. Uroczo.
- Numer sto sześćdziesiąt cztery, Weronika Zabrzydzka na koniu Melodia - rozległ się komunikat, a ja, no cóż, niemal nie zeszłam na zawał. Stępem skierowałam się do wyjścia z padoku, po drodze odbierając życzenia powodzenia i gdy wreszcie stanęłam przed furtką na odpowiedni parkur, poczułam, co znaczy prawdziwy stres.
Z sercem w gardle wyjechałam na środek placu, wykonałam ten nieszczęsny ukłon, po czym odetchnęłam ciężko i popędziłam Melodię do galopu.
Pierwsza przeszkoda poszła gładko. Może za sprawą tego, że była najprostsza na całym torze. Problemy, niestety, jak to problemy, zawsze pojawić się muszą. I właśnie z tego powodu odskok przy drugiej stacjonacie wyszedł z piątej nogi. Trzeci okser pokonałyśmy w pięknym stylu, podobnie zresztą, jak kolejne dwa płotki. Najgorsze było jednak przed nami. Na zakręcie przed murem dała się bowiem we znaki wczorajsza ulewa i nie pozwalając o sobie zapomnieć, pozostawiła po sobie urocze bagno, które skutecznie pokrzyżowało nam plany.
Cóż, przyznam szczerze, że znając moje szczęście, modliłam się w duchu, żeby skończyło się to na niegroźnej wywrotce. Jednak ku mojemu zdziwieniu, żadna z nas, ani ja, ani Melodia, nie wylądowała w piachu. Skończyło się jedynie na czterech punktach karnych. Należało jednak przyznać, że w mur wpadłyśmy w wyjątkowo efektowny sposób.

*****************************************************************************************************************************
Dzisiaj wyjątkowo krótko, bo mam jeszcze matmę do nauczenia, a jest 22:41. Jak bardzo jestem w dupie?
W każdym razie, to nadal niedziela! Piąty tydzień z rzędu z rozdziałem. Ha, udało mi się. Przepraszam za jego jakość, ale nie mam do tego głowy. W dodatku znowu cały tydzień przesiedziałam w domu z zapaleniem wszystkiego, co możliwe (jestem poważna, zatoki, gardło, krtań, tchawica, oskrzela i płuca), na koniach znów nie byłam, a za tydzień zawody. Wspaniale. Na pewno nam świetnie pójdzie. I mam nadzieję, że wyczuliście sarkazm.
Także, ten, idę kuć wzory. Do usłyszenia za tydzień! xx

PS Bardzo proszę - komentarz albo chociaż reakcja! Tak co bym tylko wiedziała, że tu jesteście, Miśki.

niedziela, 8 maja 2016

Rozdział 33.

Perspektywa Tymona (co by Was nie zanudzić, Mośki!)

- Zacznijmy od początku - powiedział Bartek, ciągnąc nas przez tłum. A uściślając, ciągnął za sobą Weronikę, ale dziwnym trafem, w jego obecności wolałem nie zostawiać jej samej. - Znajdujemy się w naszej hubertusowej przystani, a dokładniej mówiąc - w barze. Ten nienaturalnie wysoki sufit to wada konstrukcji. Miały być kłody, zamówili bele, a przyszły deski, więc cóż poradzić. Żyrandole to też pomyłka, w planach mieliśmy drewniane koła z sześcioma ledami, dali nam... To fikuśne coś, co widzicie. Okna i drzwi to niedomówienie, ale... Wiecie co, może po prostu przejdę do sedna. Jedyne, co zostało wykonane tak, jak być powinno, to podłoga, ławki i stoły.
Gęba nie zamykała mu się ani na sekundę i będąc szczerym, sam nie wiedziałem, jak długo będę w stanie to znieść. Co innego paplanina kogokolwiek, kogo jako tako lubiłem, a co innego w przypadku, gdy gościa ledwo tolerowałem. Naprawdę nie miałem najmniejszej ochoty na wysłuchiwanie kolejnych marnych anegdotek dotyczących architektury budynku, jednak, ku mojemu niezadowoleniu, Weronika wyglądała na zainteresowaną.
- A skoro jesteśmy przy stołach, czas na wcześniej wspomnianą integrację! Na lewo Mazowsze, na prawo Pomorze, na wprost Podlasie, a z tyłu Śląsk. Słucham, z kim siadacie? - zapytał, zacierając dłonie i patrząc na nas z dziwnym błyskiem w oku. Chyba tutejszy klimat mu nie służył. Wydawał się zbyt... Rozentuzjazmowany.
- Co powiesz na Śląsk? - zapytała Wera, odwracając się do mnie. Och, uroczo, zostałem wciągnięty do rozmowy. Nie zamierzałem jednak zostawać w niej na długo, więc zwyczajnie wzruszyłem ramionami, burknąłem ciche "jasne" i wymusiłem na sobie niemrawy uśmiech.
Bartek po raz kolejny ruszył przez morze ludzi z nami depczącymi mu po piętach. Jego cudowna "zabawa integracyjna" jeszcze na dobre się nie rozpoczęła, a ja już wiedziałem, że mam jej zupełnie dość.
Gdy w końcu znaleźliśmy się przy odpowiednim stole i usiedliśmy na wyznaczonej ławce (która, swoją drogą, była twarda jak jasna cholera), oczy wszystkich pozostałych zwróciły się na nas. Na chwilę ucichły rozmowy pomiędzy całą gromadą "tych ze Śląska", by zaraz po tym zaczęli się przedstawiać jeden przez drugiego, przywołując na twarze uśmiechy niebotycznych rozmiarów.
Zapamiętałem tyle, że siedzieliśmy obok Marcina, Leny, Dantego i Weroniki. I bynajmniej, nie chodziło o moją Weronikę.
- W takim razie, zdrowie za nowych towarzyszy! - zawołał któryś z chłopców, za cholerę nie wiem który. - Czystą mamy, soki mamy, więc lejemy, hej - dodał melodyjnym głosem, na co wszyscy jego znajomi odpowiedzieli jednogłośnym "hej". Spojrzałem na siedzącą naprzeciwko mnie dziewczynę, mając nadzieję, że zobaczę na jej twarzy zdziwienie podobne do mojego. Niestety, przeliczyłem się. Zresztą, czego prócz uśmiechu mógłbym się po niej spodziewać? Zbyt dobrze ją znałem, by w ogóle przypuszczać, że do kogokolwiek z tu zebranych będzie nastawiona chociażby w połowie tak negatywnie, jak ja. 
W każdym razie, zaraz po tym, jak zrozumiałem, że moja szanowna narzeczona nie pomoże mi się stąd wydostać i duszkiem opróżniliśmy literatki i przepiliśmy gorzki smak wódki, zaczęły się rozmowy, w których udział brałem tak rzadko, jak tylko było możliwe. Jak na złość jednak, uwaga naszych nowych znajomych skupiała się głównie na mnie.
I właśnie kiedy zostałem wciągnięty w kolejną pogadankę z serii "jeszcze raz, jak się poznaliście?", Weronika zniknęła z zasięgu mojego spojrzenia wraz z Leną. Dobrze, fakt faktem, byłem mocno przewrażliwiony, ale z drugiej strony, czy kiedykolwiek, gdy spuszczono ją ze wzroku, przytrafiło się jej coś pozytywnego w skutkach?
- Bez paniki, stary, jest dorosła - powiedział bodajże Dante, kładąc mi rękę na ramieniu. - Zresztą, jest z nią Lena. Uwierz, nic się jej nie stanie, najwyżej będzie miała sporego kaca, ale wiesz, to nie tak, że kilka kieliszków ją zabije.
Obyś nie wykrakał, cisnęło mi się na usta, jednak postanowiłem się powstrzymać. No i, musiałem przyznać mu rację, była dorosła. Nie w mojej gestii leżało mówienie jej, co wolno jej robić, a czego nie.
- Więc, jeszcze raz, jak się poznaliście? - padło po raz kolejny, gdy tym razem ręka siedzącego obok mnie bruneta znalazła się na moich ramionach.
Zapowiadała się naprawdę cholernie długa noc.

Dobrze, wytrzymałem dwie godziny. Weronika i Lena nadal nie wróciły, druga Weronika wraz z Marcinem ulotnili się jakiś czas wcześniej, Aśki i Jacka nawet nie widziałem, a na dodatek nawet Dante stwierdził, że faktycznie coś było nie tak, skoro zarówno jego dziewczyna, jak i moja narzeczona tak długo nie wracały.
Muzyka huczała jak na niezbyt udanej, wiejskiej dyskotece, a ja wcale nie byłem z tego powodu zadowolony. Głowa rozbolała mnie dobrą godzinę wcześniej i nic nie mogłem poradzić na to, że jedyne, o czym marzyłem, to wynieść się wreszcie do pokoju. Najpierw jednak musiałem znaleźć Weronikę. Bóg jeden wie, co przyszłoby jej do głowy, gdyby została sama. Nawet nie miałem ochoty o tym rozmyślać.
Wraz z Dantem wstaliśmy od stołu i udaliśmy się na poszukiwania szanownych pań. Całe szczęście, Weronikę znaleźliśmy zasadniczo szybko, bo po niecałych pięciu minutach, gdy stojąc na jednym w krzeseł i wymachując nogami jak podczas próby zatańczenia kankana, opróżniała kieliszek alkoholu. Brunet poklepał mnie pocieszająco po barkach, kiedy stanąłem jak wryty i wzniosłem oczy do nieba, po czym poszedł dalej, by znaleźć Lenę, zostawiając mnie samego z problemem.
Nie zamierzałem się jednak patyczkować. Prześlizgnąłem się przez tłum namolnych gapiów, po czym bez żadnych ceregieli, chwyciłem Weronikę w pasie i przerzuciłem ją przez ramię. Ktoś się zaśmiał, ktoś zaklaskał, jeszcze inny wrzeszczał pijackim głosem, żebym ją zostawił, a sama "porwana" kreśliła bliżej nieokreślone szlaczki na moich plecach, mamrocząc coś pod nosem.
Wyszedłem na zewnątrz, gdzie mżawka nadal nie ustępowała i dopiero tam odstawiłem dziewczynę na ziemię. Ku mojemu zdziwieniu, ta od razu odsunęła się ode mnie, zaplatając ręce na piersi i odwracając się tyłem.
- Chyba mi nie powiesz, że jesteś zła - westchnąłem, przeczesując włosy palcami i podchodząc do niej bliżej.
- Oczywiście, że jestem! Na oczach tych wszystkich ludzi wyniosłeś mnie na zewnątrz jak jakąś lalkę - żachnęła się. Szczerze mówiąc, patrząc na nią czekałem tylko na moment, w którym zacznie tupać nogą. Zwyczajnie nie potrafiłem brać jej złości na poważnie.
- Skarbie, nie wiem, czy zauważyłaś, ale większość ludzi, o których wspominasz, stanowili mężczyźni, a tak się składa, że tańczyłaś na krześle - zauważyłem, siłując się z samym sobą, by przypadkiem nie przewrócić oczami.
- Och, czyli byłeś zazdrosny? - Wyszczerzyła się jak głupia, gwałtownie odwracając się z powrotem w moją stronę. W odpowiedzi jedynie zerknąłem na nią spode łba. - No chodź tu... Zazdrośniku - dodała, znów zmniejszając dzielącą nas odległość i koniec końców oplotła mnie ramionami w pasie.
- Nie byłem zazdrosny.
Byłem zwyczajnie wściekły na każdego, kto na nią w ogóle spojrzał. Na Bartku zaczynając.
- Wcale - burknęła, mocniej wtulając się w moją koszulę i, no dobrze, nie mogłem się powstrzymać, musiałem ją objąć. - Swoją drogą, jestem zmęczona, chyba pójdę się położyć. Za to ty mógłbyś pomóc Dantemu. Ja skończyłam na czterech kieliszkach za to Lena... Powiedzmy, że straciła umiar. Nie widziałam jej od chwili, gdy postanowiła znaleźć drabinę i wspiąć się na żyrandol.

*****************************************************************************************************************************
A o tym, czy misja Leny się powiodła, możecie się niebawem dowiedzieć, wchodząc TUTAJ. Tak, Lena, Dante, Marcin i Weronika nr 2 nie są moimi postaciami. To tak w ramach nieustającej promocji bloga Diega.
Świeżo po chorobie wróciłam na konie i, kurwa, chyba znowu się załatwiłam. W dodatku zmienili mi konia i z araba tryskającego energią przeszłam na młodego quartera, który przy kastracji oprócz jaj stracił chyba całą energię do życia. Jeśli kiedykolwiek przyszło Wam jeździć na "leniwym" koniu, uwierzcie, jego nie pobijecie.
W każdym razie, jestem po warsztatach z dosiadu i dwóch terenach, i CHRYSTE PANIE, lędźwie nie bolą. Cud! Pierwszy raz od marca zeszłego roku po jeździe nie boli mnie kręgosłup. To naprawdę nowość i szczerze mówiąc, to sama nie wiem, jak dziękować cudownemu instruktorowi, który mój krzyż rozluźnił w niecałą godzinę. Magia.
I będąc szczerą, już sama nie wiem, co mam robić, żeby zachęcić Was jakoś do komentowania. Misie, proszę, dajcie znać, że jesteście :( Kocham Was!

[edit 09.05.2016]
Jeszcze jedno, przywracam opcję "reakcji", więc może ci, którzy nie czują się na siłach, by pisać komentarze, klikną chociaż w jeden z kwadracików pod postem? Byłabym wdzięczna :) xx

niedziela, 1 maja 2016

Rozdział 32.

Trzecia dwanaście. Dokładnie o tej godzinie zerwaliśmy się z łóżek, by wyruszyć w uroczą, dwunastogodzinną podróż nad morze. Choć właściwie, "zerwaliśmy się" jest zbyt mocnym określeniem. Tak na dobrą sprawę, zwlekliśmy się, jęcząc i skomląc, a na koniec z głuchym trzaskiem uderzając w ziemię. Zresztą, sądząc po odgłosach, dochodzących spoza naszego pokoju, nie tylko ja i Tymon mieliśmy problemy z tak wczesną pobudką.
- Jak myślisz, kto spadł ze schodów, Aśka czy Gośka? - zapytałam, gdy głośny huk i cały łańcuszek przekleństw rozległ się na korytarzu.
- Jacek - burknął chłopak, powoli podnosząc się z podłogi. - Jeszcze raz, dlaczego się na to zgodziłem?
- Bo nie wspominałam, że będziesz kierowcą? Bo nie skojarzyłeś, że stąd nad Bałtyk jest przeszło pięćset kilometrów? Bo mnie tak bardzo kochasz? - wymieniałam po kolei, na czworaka okrążając łóżko i podchodząc do szatyna. Usiadłam na jego kolanach i wtuliłam głowę w jego ramię, zamykając oczy i obejmując go ramionami.
- Fakt - podsumował naszą rozmowę, całując mnie lekko w głowę. - A teraz, czas sprawdzić, czy nasz blondasek nadal żyje - dodał i sięgnął do włącznika przy lampce nocnej. Ciepłe światło otuliło cały pokój, sprawiając, że westchnęłam z niezadowoleniem i docisnęłam koszulkę chłopaka jeszcze ciaśniej do mojej twarzy.
- Nienawidzę poranków.
- Przecież to nie żaden poranek, mamy środek nocy - powiedział Tymon, odsuwając mnie od siebie i podnosząc się z ziemi. Podał mi ręce, a ja wywracając oczami, również podciągnęłam się ociężale do góry.
Gdy chłopak ruszył na pomoc Jackowi, ja podeszłam do szafy, by wybrać ciuchy, w których w miarę wygodnie będzie przetrwać ponad dziesięciogodzinną podróż. Koniec końców, postawiłam na dresy, najbardziej luźną koszulkę, jaką tylko udało mi się wygrzebać i grubą bluzę, która miała mi pomóc przetrwać mglisty poranek. Niestety, po słonecznym tygodniu, akurat zeszłego wieczoru pogoda musiała się tak diametralnie zmienić. Deszcz lał niemal całą noc, sprawiając, że nasza podróż napawała nas coraz to mniejszą dawką ekscytacji. Właściwie, w związku z całą tą szarugą, wszystko stawało się coraz mniej zachęcające.
Wyszłam z łazienki po kilku minutach, umyta, uczesana i przebrana, jednak w dalszym ciągu bez makijażu. W końcu, na cholerę się malować, kiedy i tak cały dzień spędzić miałam w samochodzie? Na korytarzu minęłam zaspaną Aśkę, która wymamrotała pod nosem jakieś nieskładne zdanie, mające uchodzić zapewne za swego rodzaju powitanie, a w kuchni z kolei zastałam przykry widok, jakim był Tymon, siedzący przy stole, z ramionami zaplecionymi na blacie i głową ułożoną na nich w taki sposób, że włosy opadały mu niesfornie na czoło, wpadając przy okazji do stojącego naprzeciw niego kubka z kawą. Westchnęłam ze zrezygnowaniem, podchodząc do szatyna i zabierając napój sprzed jego twarzy. Byłam bowiem pewna, że kiedy tylko się podniesie albo wyleje zawartość naczynia na siebie, albo na kogoś innego, najprawdopodobniej na mnie. Właśnie dlatego postanowiłam ratować sytuację. I nie, nie miało to nic wspólnego z tym, że potrzebowałam kofeiny, a nie chciało mi się nastawiać wody.
Jak wiadomo, w kuchni nigdy asem nie byłam, dlatego śniadanie, które przygotowałam dla całej naszej ekipy, również nie zachwycało. Mimo wszystko liczyłam na to, że nadal śnięci po zbyt wczesnej pobudce nawet nie zorientują się, że dostali, po raz kolejny zresztą, najzwyklejsze w świecie kanapki z szynką.
- O Boże, Weronika w kuchni - usłyszałam, gdy tylko Aśka zeszła na dół. Czyli mój plan spalił na panewce.
- Przecież nie jest tak tragicznie. Przez całe życie jakoś wytrzymuję z moją kuchnią.
- Po pierwsze, kwestia przyzwyczajenia. A po drugie, ty to nazywasz kuchnią? - prychnęła blondyna, podnosząc jedną z kromek i uważnie oglądając ją z każdej strony. - Proszę cię, słońce. Nawet się nie pogrążaj.
- Nie rozmawiaj z nią zaraz po pobudce, straszna z niej zołza - burknął Jacek wchodząc do kuchni i siadając obok Asi. Objął ją ramieniem, chcąc przyciągnąć ją do siebie i pocałować, jednak dziewczyna przytrzymała jego twarz z dala od swojej, mrucząc pod nosem coś w stylu "sam jesteś zołza".

Kwadrans po czwartej wszystkie konie zostały załadowane do trzech przyczep. W pierwszej - Albatros z Melodią, w drugiej - Shadow z Mozambikiem i w trzeciej - Ekler. Za kierownicami dwóch pickupów, jak było przewidziane, wylądowali Tymon i Jacek, a z kolei sporych rozmiarów czarny suv wylądował w rękach... Gośki, która zaskoczyła nas wszystkich, podstawiając nam pod nosy swoje prawo jazdy. Maja i Michalina, niestety, musiały zrezygnować z wyjazdu, bo, jak to określił rodzic jednej z nich, "nie mam czasu tłuc się przez cały kraj dla jakichś durnych zawodów". Cóż, najwyraźniej to my byliśmy niespełna rozumu.
Klucze zostawiliśmy za jedną z większych doniczek, stojących na ganku, pamiętając, że wujek obiecał przyjechać w granicach dziesiątej i zabrać do siebie dwa pozostałe konie - Tabuna i Flocka.

Podróż minęła całkiem szybko bez żadnych rewelacji (poza pojedynczą pomyłką na trasie). Obyło się bez przebitych opon, wymiocin na deskach rozdzielczych, wywróconych przyczep, pożarów, pogotowia i wielu, wielu innych sytuacji, które w naszym (a szczególnie w moim) przypadku wydać by się mogły całkiem prawdopodobne.
Gdy wreszcie znaleźliśmy się na miejscu, zegar wskazywał trzynastą czterdzieści osiem. Powitał nas niesłychany spokój, co wydawało się wprost niesłychane, skoro były to zawody ogólnopolskie. Choć być może cała ta pozorna cisza spowodowana była cholerną ulewą? Jedynym aspektem, który upewniał nas w tym, że trafiliśmy w dobre miejsce, był sporych rozmiarów szyld z nazwą stadniny oraz podpis "Parking dla zawodników z drugiej strony stajni".
Zajęliśmy wyznaczone przez stajennego miejsce, wstawiliśmy konie do zarezerwowanych boksów i wreszcie mogliśmy odpocząć. Przegląd weterynaryjny zapowiedziano dopiero na następny ranek, więc mieliśmy całe popołudnie i wieczór, by rozejrzeć się wokół i wreszcie odpocząć.
- A teraz - zaczął Jacek, rozkładając ramiona i obejmując mnie i Tymona - czas zwiedzić bar. Za mną, kompania! - dodał, zarzucając kaptur na głowę. Cała nasza grupa poszła w jego ślady, by już po chwili znaleźć się w ogromnym pomieszczeniu po brzegi wypełnionym ludźmi.
Tłum ogarniał każdy, nawet najmniejszy kąt, sprawiając, że wielka sala zdawała się co najmniej klaustrofobiczna. Automatycznie chwyciłam Tymona pod ramię, mając szczerą nadzieję, że jakimś cudem uda mi się nie zgubić.
- Weronika? - Słysząc zupełnie zdziwiony głos, dochodzący zza naszych pleców, machinalnie odwróciliśmy się z powrotem w kierunku drzwi. Bartek stał w futrynie, wpatrując się w nas z rosnącym z chwili na chwilę uśmiechem. Zupełnie się nie zmienił. Nadal miał tą samą, nieco przydługą fryzurę, te same dołeczki w policzkach i oczy przeszywające błękitem tak samo, jak to zapamiętałam. - Widzę, że jesteście w pełnym komplecie? W takim razie możemy zaczynać.
- Chwila, chwila. Zawody od jutra, tak? - zapytałam nieco spanikowanym tonem.
- Och, ależ oczywiście, wszystko zgodnie z rozkładem - powiedział, kiwając dłonią na kogoś w tłumie. - Na chwilę obecną, witamy na... imprezie integracyjnej.

***************************************************************************************************************************
Heja! Jest za dziesięć dwunasta, a co za tym idzie, WYROBIŁAM SIĘ Z ROZDZIAŁEM W TYM TYGODNIU, TAK! Czyli trzymam regularność, nananana!
Wiem, że trochę zawaliłam całą tą treść. Przepraszam, ostatnio mi coś nie idzie. I wyjątkowo nie chodzi o to, że mi się nie chce, bo właśnie, że mi się chce! Jestem na antybiotyku i powiedzmy, że to dlatego mi się gorzej myśli. W dodatku nie widziałam w tym tygodniu koni, pierwszy raz od lutego, więc, sami rozumiecie, łapię doła :c
W każdym razie, mam nadzieję, że jakoś znieśliście ten rozdział. Obiecuję, że się poprawię! A teraz, żeby Was jakoś zachęcić do komentowania, słucham, jakie plany na majówkę, moi drodzy? :D
Do usłyszenia!

PS Szałwia, postanowiłam pójść w te 'nostalgiczne rytmy' i poczytać stare rozdziały. Ale zrobiłam progress! Już nie boję się przecinków XD
PSS Mam złą wiadomość. Siódmy tom miał być ostatni, ale, kurde, nie wyrobię się z fabułą. Muszę przemyśleć, co dalej. Doradźcie!