wtorek, 6 czerwca 2017

DZIEŃ DOBRY!

- Przestań się wiercić! - krzyknęła Aśka, zaraz po tym, jak po raz czwarty tego ranka przypadkowo dźgnęła mnie szpilką w bok.
- Więc się pospiesz - burknęłam, walcząc z samą sobą, by przypadkowo nie przewrócić oczami.
- Masz wyglądać zjawiskowo, więc to oczywiste, że chwilę mi to zająć musi. A teraz przestań narzekać i siedź spokojnie, bo zaraz dziabnę cię tym w oko - powiedziała, patrząc na mnie w lustrze i grożąc mi agrafką. Westchnęłam ciężko, zdając sobie sprawę z tego, że dalsze kłótnie nie miały najmniejszego sensu. W końcu, miałam do czynienia z nikim innym jak Joanną Opolewską - nieprzegadaną, zawsze mającą rację żoną Jacka Opolewskiego i równocześnie moją wieloletnią przyjaciółką. W słownej potyczce z nią nie miałam nawet najmniejszych szans.
Posłałam spojrzenie swojemu własnemu odbiciu w lustrze. Nie byłam w stanie przypomnieć sobie, kiedy ostatnio miałam na twarzy tyle makijażu. Brązowozłoty cień zdobił moje powieki, róż odznaczał się delikatnie na policzkach, a usta podkreślone zostały intensywną, ciemnoczerwoną szminką. Włosy zostały upięte w koka z tyłu głowy, z którego kilka pasm zwisało luźno i przyozdobione zostało delikatnymi, drobnymi, białymi kwiatami, idealnie komponującymi się z długą, białą suknią - tą, którą Aśka non stop poprawiała, stojąc za mną i raz za razem kując mnie to po bokach, to po plecach.
Szczerze, nie mogłam uwierzyć, że ten dzień w końcu nadszedł. Zbieraliśmy się do tego przeszło trzy lata i wiecznie coś nam przeszkadzało. To wyjazd Tymona do Stanów, do siostry, to złamana noga (rzecz jasna - moja), to poród Melodii. Wciąż działo się coś, co skutecznie odciągało naszą uwagę od nas samych i naszych planów, jednak wtedy pojawiło się wybawienie. Okazało się co prawda w dość nietuzinkowej formie, bo przybyło prosto z Australii i miało na imię Fiona, jednak mimo to zdziałało cuda. A dokładniej - zorganizowało niemal wszystko za nas.


*****************************************************************************************************************************
TĘSKNILIŚCIE? Bo ja jak jasna cholera. Mośki, rany boskie, jak ja się za tym blogiem stęskniłam! Nie wytrzymałam bez niego długo, fakt, ale wraca również nie na stałe. Mam Wam do zaprezentowania tylko jeden rozdział, którego zapowiedź macie właśnie przed sobą. Ot taki smaczek, co by Wam jakoś umilić kilka minut. Rozpoczęty i zakończony trochę od dupy strony, ale to nic.

Dajcie mi miesiąc, muszę sobie wszystko poukładać w szkole, odbębnić długo wyczekiwany koncert Coldplay i przejechać jeszcze jedne zawody w ten weekend, a potem, kiedy znów znajdę chwilkę dla siebie, zakończę tą historię raz na zawsze. W dalzym ciągu kocham najmocniej i na dziś się żegnam. Do usłyszenia, mośki!!

A gdyby ktoś miał ochotę poczytać trochę o tym, jak mi idzie w tym sportowym świecie, to zapraszam tu: SUGAR HORSES