niedziela, 15 listopada 2015

Rozdział 28.

Kiedy nie wiesz, co napisać, po prostu to omiń i zrób przeskok w czasie.

**************************************************************************************************************************
Otworzyłam oczy, by po chwili przeciągnąć się leniwie i, ku swojemu niezadowoleniu, zastać drugą stronę łóżka pustą. Zmarszczyłam brwi, przewracając się na brzuch z cichym jękiem i wtulając twarz w poduszkę. Pieprzona choroba. Przyszła znikąd, rozwaliła na łopatki i do tego została na dłużej. Nietakt z jej strony. Zdecydowany nietakt.
Usiadłam, rozglądając się nieprzytomnie po całym pokoju. Las za oknem pokryty był białą pierzyną śniegu, który od kilku dni padał nieprzerwanie, utrudniając życie mi, Tymonowi i wszystkim naszym znajomym, którzy każdego ranka dojeżdżali do nas, a właściwie do swoich koni. W pół roku sporo zmieniło się w tym miejscu. Listopad co prawda zaskoczył nas zamieciami, jednak, na całe szczęście, zdążyliśmy postawić halę. Niewielką, bo niewielką, ale na pewno przydatną. W końcu, komu chciało się wychodzić na niemal nieustannie zamarznięte padoki, kiedy mógł skorzystać z uroków jazdy pod dachem?
Drzwi otworzyły się, a w nich stanął Tymon, przecierając wciąż zaspane oczy, mimo że zegarek wskazywał godzinę dziewiątą, co sugerowało, że już od dawna był na nogach. Podniosłam się na łokciach, zerkając na niego spod lekko zmrużonych powiek.
- Nienawidzę sprowadzać koni z pastwisk - burknął, rzucając się na wolną część łóżka. - Nienawidzę ich karmić, poić, sprzątać stajni... Przypomnij mi, czemu w ogóle się w to bawię?
Zaśmiałam się, napotykając jego sztucznie zbolałe spojrzenie. Słyszałam tą samą formułkę każdego ranka i zawsze odpowiadałam tak samo.
- Nie oszukujmy się, skarbie. Oboje doskonale wiemy, że zarówno ty, jak i ja, nie moglibyśmy bez tego żyć - wychrypiałam, przez chwilę tocząc wewnętrzny bój, by choć na kilka sekund zamaskować mój uśmiech. Szatyn z kolei, słysząc moje słowa, nachylił się w moim kierunku, by złożyć krótki pocałunek na moim policzku. Oplótł mnie ciasno ramionami, by zaraz po tym wstać z miejsca, rzucić krótkie "czekam na dole" i skocznym krokiem wyjść z sypialni.
Westchnęłam ciężko, uświadamiając sobie, że zdecydowanie nadszedł czas, by wreszcie opuścić wyjątkowo wygodne łóżko, które z każdą kolejną minutą wydawało się coraz bardziej kuszącą opcją. Mimo to, znałam swoje obowiązki i wiedziałam, że żadna choroba mnie z nich nie zwalniała. Nie mogłam być tak samolubna i egoistyczna względem Tymona i zrzucić wszystko na jego barki. Miałam świadomość, że nie było nawet najmniejszych szans, by pozwolił mi wykonywać jakiekolwiek cięższe prace, ale nie zmieniało to faktu, że zamierzałam przynajmniej wyczyścić kilka koni i choć w minimalnym stopniu odjąć od jego zakresu zajęć. Wystarczyło, że zrobił tego ranka tak dużo, a przed nim pozostały jeszcze co najmniej dwie jazdy i jedna lonża.
Smętnym krokiem poczłapałam do łazienki i najszybciej, jak tylko mogłam, wykonałam wszystkie swoje poranne zajęcia, które teoretycznie miały sprawić, że można by na mnie spojrzeć bez grymasu na twarzy. W praktyce wcale nie było to takie proste, biorąc pod uwagę, że mój nos przybrał odcień niezbyt przyjemnej dla oka czerwieni, oczy szkliły się, jakbym w każdej chwili była gotowa się rozpłakać, a do tego dochodził fakt, że snułam się jak jakieś niedorobione widmo. Uroczo, naprawdę kochałam przeziębienia.
Zeszłam na dół, jak co dzień rozglądając się wokół i nie mogąc powstrzymać uśmiechu, mimowolnie wpełzającego na moje usta. Dom był naprawdę idealny. Nie znalazłam tu niczego, do czego mogłabym się przyczepić. Bezsprzecznie zakochałam się w każdym, najmniejszym nawet calu, począwszy na drewnianych wykończeniach, aż po fakt, że wiatr szumiał na między szczelinami na strychu. Wszystkie te niewielkie rzeczy sprawiały, że całokształt tego miejsca był unikatowy, nadawały mu niepowtarzalnego charakteru.
- Wreszcie - odetchnął Tymon, chowając telefon do kieszeni i odpychając się od blatu, by w paru krokach pokonać dzielącą nas odległość i stanąć naprzeciwko mnie. - W lodówce masz kanapki i nawet nie waż mi się jeść tylko jabłka i twierdzić, że nie jesteś głodna, jasne? Jadę na zakupy, powoli kończą się granulaty - powiedział, zgarniając kluczyki ze stołu. - I proszę cię, nie...
- Nie przemęczaj się, zostań w domu, zrób sobie herbatę i siedź pod kocem przy kominku. Coś jeszcze? - zapytałam, wymuszając na sobie najbardziej sztuczny uśmiech, na jaki tylko było mnie stać. W odpowiedzi otrzymałam jedynie pełne dezaprobaty spojrzenie, na co nie mogłam powstrzymać cichego westchnienia. - To tylko przeziębienie, nie umieram, nie jestem kaleką. Jeśli pójdę do stajni na kilka minut, to obiecuję, że założę najcieplejszy szalik i czapkę, jakie tylko znajdę.
- I rękawiczki - dodał, grożąc mi palcem, zupełnie jakbym była niesforną nastolatką, a on moim nadopiekuńczym ojcem.
- I rękawiczki - powtórzyłam, kręcąc głową. - Jesteś całkowicie i niezaprzeczalnie nieznośny - parsknęłam, a on jedynie przyciągnął mnie do siebie w uścisku, pocałował krótko i mówiąc, o której wróci, wyszedł z domu.
Idąc za jego wskazówkami, zajrzałam do lodówki, by od razu znaleźć wspomniane przez niego kanapki. Wzniosłam oczy do nieba, z jednej strony poważnie zastanawiając się nad tym, czy on oby przypadkiem nie chciał mnie utuczyć, a z drugiej pytając samej siebie, czym na niego zasłużyłam. Był zdecydowanie niezastąpiony, mogłabym się nawet pokusić o stwierdzenie, że najlepszy.
Zaparzyłam herbatę, po czym z kubkiem i talerzem w dłoniach skierowałam się do salonu. Odłożyłam wszystko na ławę, by w spokoju zalec na sofie, podkulając pod siebie nogi i owijając się szczelnie kocem. Zamknęłam na chwilę oczy, rozkoszując się przyjemnym ciepłem kominka, znajdującego się tuż obok. W tamtym momencie nie miałam najmniejszej ochoty na ruszenie się z miejsca, jednak, no cóż, wzywały mnie obowiązki, z których w teorii zostałam zwolniona.
I właśnie dlatego, gdy tylko uporałam się ze śniadaniem, bez większego ociągania, wyszłam na zewnątrz, ubrana dokładnie tak, jak obiecałam Tymonowi. Co prawda czułam się trochę jak bałwan, ale kogo obchodziło to, jak wyglądałam? Przecież, do jasnej cholery, byłam u siebie, do tego chora i niezbyt ochocza do jakiejkolwiek integracji ze światem. Chyba miałam prawo do wygody.
- Głupku - zaczęłam, wchodząc do boksu Tabuna - nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak beznadziejnie się czuję. Dosłownie, jakby ktoś przed chwilo zdrowo mi wpieprzył - burknęłam, sięgając po zgrzebła. Zaczęłam przeczesywać grubą sierść ogiera, co chwilę szepcząc coś pod nosem. Tak, doszło do tego, że rozmawiałam ze zwierzętami. W sumie żadna nowość, ale będąc pod wpływem jakichś dziwnych leków, przypisanych przez lekarza pierwszego kontaktu, oczekiwałam odpowiedzi ze strony konia. Coś zdecydowanie było nie tak.
- Wszystko okej? - głos za moimi plecami sprawił, że podskoczyłam w miejscu, przy okazji strasząc gniadosza, który od razu odsunął się ode mnie na drugi koniec stanowiska, prychając. Dysząc ciężko, odwróciłam się w drugą stronę, od razu napotykając roześmiane spojrzenie blondynki.
- Zabiję cię - warknęłam, podchodząc do Tabuna, aby jakoś załagodzić ten chwilowy szok. Pogłaskałam go po łbie, szepcząc, że wszystko było w porządku. Jakkolwiek dziwnie to nie wyglądało, to, że jakoś udało nam się go w miarę ujarzmić, nie znaczyło, że stał się grzeczny i potulny jak baranek. Wciąż był nieco zdziczały i wystarczył byle jaki błąd, by wyprowadzić go z równowagi.
- Tak, pewnie, zabij mnie, dopełnij swojego wizerunku psychopatki. Gadasz ze zwierzętami, grozisz śmiercią, Boże, na Gwiazdkę zafunduję ci wizytę u psychologa - odparła z niepokojącą powagą, podpierając dłonie na biodrach. Przez dobre kilka sekund mierzyłyśmy się wzrokiem, jednak nie wytrzymałyśmy zbyt długo i w jednej chwili roześmiałyśmy się pełną piersią. Taka właśnie była Aśka - nieco nieokiełznana, trochę dzika, nieprzewidywalna i przede wszystkim szczyciła się swoim dziwnym poczuciem humoru. Ale nie dało się ukryć, cała nasza ekipa, każdy z nas, jak jeden mąż, miał w sobie coś z wariata, jeden więcej, inny mniej, ale nadal, byliśmy po prostu szaleni.

**********************************************************************************************************************
Tak cholernie, niesamowicie, beznadziejnie i niezaprzeczalnie się stęskniłam! Nie macie pojęcia, jak fatalnie się czułam, patrząc na pustą stronę w miejscu, gdzie ten rozdział powinien się znaleźć już bardzo dawno temu. Jest nieco przykrótki, ale hej! Dopiero wracam, to zawsze jakieś usprawiedliwienie :D
Sporo się działo, więc zacznijmy od początku. Po pierwsze, jak zawsze, walnę Wam tu coś o sobie, bo kimże bym była, gdybym nie opisała tego, co się dzieje w moim życiu jeździeckim. Po pierwsze, 17 października brałam udział w Finale II Pucharu Małopolski w Sportowych Rajdach Konnych w Kamionce Wielkiej i pochwalę się, że zajęłam trzecie miejsce w kategorii dużych koni na dystansie 40 km :D Było ciężko, dobre pół trasy musiałam sobie powtarzać, że jakoś dam radę, bo inaczej odpadłabym gdzieś koło 15 km, ale udało się, głównie dlatego, że od 25 km było z górki. Dosłownie, zjazdy o nachyleniu 28%, pozdrawiam serdecznie organizatorów i paskudne podłoże :')
No a wczoraj - Hubertus! Impreza, na którą, jak dobrze wiecie, czekam cały rok i tym razem mnie nie zawiodła. Co prawda nie wsiadłam, bo się, cholera, spóźniłam, ale after party wynagrodziło wszystko. Przysięgam, nigdy w życiu tyle nie tańczyłam XD
A teraz, przejdźmy do spraw ważniejszych. Po pierwsze, w trakcie mojej nieobecności dostałam kilka wiadomości na mailu, gdzie parę osób stwierdziło, nawet nie zapytało, a po prostu stwierdziło, że mam Was głęboko w dupie i opowiadania kończyć nie zamierzam. Jak widzicie, jedyne, co mam gdzieś, to takie komentarze odnośnie bloga :)
Decyzja o powrocie podjęta została kompletnie spontanicznie, bo stojąc pod prysznicem, zaczęłam się zastanawiać, czy oby na pewno chcę zakończyć trzy lata pracy w taki sposób. Odpowiedź chyba jest prosta - oczywiście, że nie chcę. Tak więc spięłam dupę i, no cóż, oto jestem!
A tak wspominając, 29 września wybiły dokładnie trzy lata! Cały dzień chodziłam przybita, nie mogłam się jakoś pozbierać, a udało się dopiero po dwóch miesiącach. Śmieszne.
No i na koniec, kiedy zobaczyłam trzy komentarze pod poprzednią notką, przysięgam, uśmiech nie schodził z mojej twarzy. Zawaliłam na całej linii i naprawdę jestem Wam niezmiernie wdzięczna, że mimo to wciąż tu jesteście.
Kocham Was całym swoim serduszkiem, do następnego, Mośki! ♥

PS Poprzedni szablon, niewątpliwie piękny, nieco mnie hamował co do tematu zimy, więc postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce. Może być? :D

środa, 11 listopada 2015

Niewielki powrót

Halo, halo, Ziemia, odbiór! Wracamy do gry, powtarzam, wracamy do gry!
Rozdział pojawi się na dniach, moje kochane Mośki. Dajcie mi koniecznie znać w komentarzach, czy ktoś tu jeszcze jest! :D
Nie zapomniałam o Was i tak, jak obiecałam, jestem z powrotem. Nie wiem, jak tam moje umiejętności językowe w temacie koni, bo wyszłam z wprawy, ale jakoś na to zaradzę. Do usłyszenia niebawem! ❤