niedziela, 17 kwietnia 2016

Rozdział 30.

Długa i wyczerpująca notka pod rozdziałem, ale błagam, przeczytajcie ją!

***************************************************************************************************************************
Pierwszym, co zastaliśmy po powrocie z terenu, było ganiące spojrzenie Aśki, cisnące w nas piorunami. Zerknęliśmy po sobie z Tymonem, starając się zachować kamienne twarze, jednak nie ma co się czarować - w obliczu "rozgniewanej" blondyny nie było to łatwe zadanie. Wyglądała bowiem nie tyle jak rozzłoszczona, dorosła (jakby na to nie spojrzeć) osoba, a raczej naburmuszone dziecko, które, o zgrozo!, nie dostało swojego wymarzonego lizaka. Nadęła policzki w zabawny sposób, zagryzła lekko górną wargę i zmarszczyła brwi, mrużąc przy tym oczy. Jej twarz nabrała różanego koloru, który z minuty na minutę przechodził w coraz to bardziej obfitą czerwień. Zdawało się wręcz, że niedługo wybuchnie przez nadmiar nagromadzonych w niej negatywnych emocji.
Podjechaliśmy bliżej stajni i ustawiliśmy się w krótkim, dwuosobowym szeregu, wprost naprzeciwko ławki, na której siedziała dziewczyna. Założyła ręce na piersi, nadal nie odpuszczając mierzenia nas spode łba. Zeskoczyliśmy na ziemię w niemal idealnej synchronizacji, a gdy tylko zarzuciliśmy strzemiona na siedziska i chwyciliśmy wodze, blondynka zerwała się na równe nogi stając przed nami jako obraz kompletnej furii.
- Czy wyście poszaleli?! - krzyknęła, sprawiając, że Tabun odskoczył lekko w bok, a Albatros, jak gdyby nigdy nic wyciągnął łeb w kierunku tui, chcąc obgryźć iglaste gałęzie. - Bite cztery godziny w cholernym lesie! Co wy sobie w ogóle wyobrażacie?! Zostawiliście nas całkiem samych, zarówno ja, jak i Jacek, odchodzimy od zmysłów od dobrej godziny! Telefon nie przestaje dzwonić, nawet, jeśli ciągle powtarzamy, że was nie ma, do jasnej cholery!
- Czekaj, chyba nie zwracasz się w ten sposób do przypadkowo dzwoniących ludzi - powiedział Tymon, niby faktycznie przejęty, choć cała nasza trójka doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że żartował.
- Nawet mnie nie denerwuj! Dajcie mi te chabety i do domu oddzwaniać, ale już! - rozkazała, niemal siłą wyrywając mi wodze z rąk. Westchnęłam ciężko, domyślając się, że nic więcej w tej kwestii nie wskóram. Uniosłam ręce w poddańczym geście, po czym bez oporów obróciłam się w miejscu i ruszyłam powolnym krokiem w kierunku domu.
Będąc szczerą, nadal nie przywykłam do myśli, że na dobre wyprowadziłam się do wujka. Zresztą, wcale nie musiałam się do tego przyzwyczajać. Jako że Tymon nadal tam pracował, z tym, że na pół etatu, jeździłam tam zazwyczaj wraz z nim, stajnię pozostawiając pod opieką Aśki, Jacka lub Antka - chłopca mieszkającego w okolicy, który ostatnimi czasy zamarzył sobie, by więcej obcować z naturą, a tak się złożyło, że przebywanie z końmi zdawało się ku temu całkiem dobrą okazją. Co prawda nie ufaliśmy mu na tyle, żeby wzywać go na alarm za każdym razem, gdy gdzieś wyjeżdżaliśmy, ale w razie "wu" był naszym kołem ratunkowym. Szczerze mówiąc, często okazywał się pożyteczny. Szczególnie, gdy konie zostawały same, a pogoda nagle ulegała znacznemu pogorszeniu. Zawsze był w pobliżu i kiedy widział, że coś jest nie tak, automatycznie przybiegał, by pomóc. Sprowadzał je z pastwisk, poił, czasem pomagał przy karmieniu, myciu... Czasem żartowaliśmy, że faktycznie powinniśmy go zatrudnić, choć doskonale wiedzieliśmy, że na pracownika się nie kwalifikował. Po pierwsze, ze względu na wiek; po drugie, ze względu na natłok czekających na niego obowiązków. Stajnia była dla niego jedynie czymś w rodzaju odskoczni.
Wracając. Gdy tylko znalazłam się w domu, pozbyłam się z nóg czapsów i sztybletów, po czym ciężko wzdychając, udałam się do kuchni. Chwyciłam telefon stacjonarny w dłoń, by przebiec wzrokiem po ostatnich połączeniach. Nie zdziwił mnie fakt, że wujek dobijał się do nas od dobrych dwóch godzin. Bardziej zainteresowały mnie dwa nieznane numery, na zmianę zaśmiecające rejestr. I kiedy już już zebrałam się w sobie, by oddzwonić do chociażby jednego z nich, ciąg liczb ponownie wyświetlił się na ekranie, a urządzenie w mojej dłoni wydało z siebie kilka pierwszych dźwięków typowego dzwonka. Zmarszczyłam brwi i nacisnęłam zieloną słuchawkę.
- Halo? - odezwałam się, przykładając telefon do ucha. Odpowiedziała mi chwilowa cisza, po której mój rozmówca wydał z siebie krótkie, niewiele mówiące "eee" i dopiero po tym, jak mi się przynajmniej zdawało, wziął się nieco w garść.
- Weronika? - gruby, ciężki głos, przywodzący mi coś na myśl, rozbrzmiał w słuchawce, sprawiając, że przystanęłam w połowie drogi do lodówki, starając się sobie przypomnieć, skąd właściwie go kojarzę.
- Przy telefonie. Jeśli mogę spytać, z kim mam przyjemność? - odparłam szybko i odkręciłam butelkę soku pomarańczowego, chcąc zaspokoić swoje pragnienie. Mężczyzna po drugiej stronie odchrząknął krótko.
- Bartek - powiedział szybko, a ja niemal wyplułam napój na parkiet.
- Bartek? - powtórzyłam, zastanawiając się, czy to przypadkiem nie mój umysł postanowił zrobić sobie ze mnie żarty i przeinaczyć nieco jego słowa.
- Bartek. Ten, który jakiś rok temu, może nawet trochę wcześniej uciekł nad morze - zaśmiał się gorzko, a mi na parę ciągnących się w nieskończoność sekund odjęło mowę. - Znajdziesz chwilę na rozmowę?
- Tak... - mruknęłam pod nosem, będąc w całkowitym szoku, bo dlaczego, do cholery, nagle przypomniał sobie, że wciąż ma mój numer i może z niego skorzystać? - Tak, jasne, mam chwilę - dodałam, przysiadając na skraju krzesła, przy stole w kuchni.
- Świetnie, w takim razie od razu przejdę do rzeczy. Jestem w Gdańsku i mam pewien problem. Otóż organizujemy zawody. Nie byle jakie! Pracuję od niedawna w jednej z większych stajni w okolicy i tak się składa, że zamarzyło nam się pójść w dość nietypowe klimaty.
- Co masz na myśli? - zapytałam i z nieukrywanym zainteresowaniem czekałam na dalszą część rozmowy.

- Tymon! - zawołałam, wychodząc z domu dwie godziny później. Jak się okazało, miałam nawet trochę więcej czasu niż "chwilę" i nie da się ukryć, trochę się zagadaliśmy. Podbiegłam do chłopaka i chwyciłam jego rękę, odwracając go w swoją stronę. - Jedziemy nad morze!
- Chwila! Co? Jakie morze? - zapytał, kompletnie zbity z pantałyku.
- Polskie morze! Bałtyckie, tak zwane, no wiesz, to na górze mapy, tam o, na północy - wyjaśniłam, obficie przy tym gestykulując. Całe szczęście, że nikt prócz niego nie stał w pobliżu, bo zdecydowanie oberwałby w twarz.
- A wytłumaczysz mi może, po co?
- No więc słuchaj uważnie - zaczęłam, prostując się i odchrząkując, by nadać swojemu głosowi mniej piskliwej barwy, choć po dwóch godzinach bezustannej paplaniny zdecydowanie nie było to łatwe zadanie. - Zadzwonił Bartek.
- Bartek?
- Tak Bartek, ten Bartek, nie przerywaj mi, bo zaraz się rozkręcę. Pamiętasz jego dziewczynę?
- Sylwię?
- Tak, zerwał z nią. Właściwie, ona z nim i... Nieważne - machnęłam ręką, starając się przywołać samą siebie do względnego porządku. - Znalazł sobie pracę w jakiejś, Bóg wie jakiej, stadninie. Niedawno ją otworzyli, mają super warunki i teraz próbują ją promować jak mogą. Sam rozumiesz, na wybrzeżu jest dość sporo miejsc tego typu, więc ciężko się wybić i właśnie dlatego obmyślili plan działania - organizują własne WKKW. Dzwonią po ludziach z całego kraju i tak się złożyło, że pomyśleli również o nas, rozumiesz?
- Rozumiem... Chyba, ale daj mi moment. Chcesz, żebyśmy zostawili to wszystko i pojechali na drugi koniec Polski, taszcząc ze sobą konie przez przeszło pięćset kilometrów? Dobrze zrozumiałem? - zapytał, a ja w odpowiedzi pokiwałam energicznie głową. - Oszalałaś.
- Możliwe, ale no weź! Będzie masa ludzi, koni, muzyka, impreza na zakończenie... Nie chcesz mi przecież wmówić, że nie masz ochoty na piwo i tańce wśród swoich. Za dobrze cię znam - zaplotłam ręce na piersi, patrząc na niego wilkiem.
- Ale jakich moich? Nie będzie tam przecież nikogo, kogo...
- Zaprosili całą naszą ekipę, łącznie z Gośką i Karoliną. Nawet Maja i Michalina mogą się załapać jeśli dadzą radę, bo organizują również "mini mistrzostwa". Wiesz doskonale, że nikt nie odpuści takiej okazji. Morze, konie, mnóstwo zawodników, trzydniowa impreza, do opłaty tylko wpisowe, a po znajomości darmowe wyżywienie i nocleg... Żyć nie umierać!
Uśmiechnęłam się szeroko, uważnie obserwując jego reakcję. Przez chwilę faktycznie wyglądał niczym rasowy sceptyk. Zmarszczył nos i brwi, przechylił lekko głowę i wykrzywił usta w niezbyt pozytywnym grymasie. Domyślałam się jednak, do czego zmierzało całe to negatywne nastawienie i, całe szczęście, moje domysły okazały się słuszne. Nie minęła bowiem chwila, gdy westchnął, pokręcił głową ze zrezygnowaniem, po czym spojrzał na mnie z nikłym uśmiechem błąkającym się po jego twarzy.
- Nie wierzę, że to robię. Na co czekasz? Leć im to powiedzieć, oszaleją z radości - mruknął, niby nadal nieprzekonany, mimo że zdążyłam zauważyć iskierkę ekscytacji w jego oczach.
Pisnęłam krótko, zarzuciłam mu ręce na szyję i przyciągnęłam go do pocałunku, po czym oderwałam się od niego i pędem puściłam się w kierunku stajni, po drodze wołając Aśkę i Jacka i słysząc za sobą śmiech Tymona.
Tak właśnie wyglądało rozpoczęcie manii pod tytułem "małopolska naciera na Bałtyk".

**************************************************************************************************************************
Dzień dobry! Mamy równą osiemnastą i wiecie co? Czuję się spełniona. Po pierwsze dlatego, że rozdział napisałam w niecałe dwie godziny (a to oznacza najlepszą formę od czasów 2014) i po drugie dlatego, że w ogóle go napisałam. Nie zrozumcie mnie źle, kiedyś na pewno by to nastąpiło, ale daliście mi takiego kopa... Ludzie, dlaczego nie drzecie się po mnie częściej? Do mnie trzeba raz, a porządnie! Fakt faktem, nie mam czasu, ale znalazłabym go, gdybym miała ochotę. A tak się składa, że chęci ostatnio zabrakło. I przez ostatnio mam na myśli przez ostatni rok, a sprawy wcale nie poprawia moja ukochana polonistka, która twierdzi, że, uwaga, jestem jej "największą porażką pedagogiczną i najgorzej zmarnowanym talentem", a moje umiejętności nie zasługują nawet na tróję. Kocham ją całym swoim sercem, ta to wie, jak zmotywować do pracy!
W każdym razie, jak wspominałam Wam w komentarzach, jestem zabiegana, mam szkołę, treningi, zajęcia dodatkowe, zawody i tak jakoś się porobiło, że komputer z mojego niemalże nałogu stał się kurzącym się na biurku elementem barłogu, panującego w moim pokoju. Naprawdę, nie mam za grosz chęci, by w ogóle go włączać, a co dopiero cokolwiek na nim robić (szczególnie, że mam ostatnio jakiś kryzys pisarski, czy coś). Ale czasem warto się zmusić i powiem szczerze, że z powyższego rozdziału jestem dumna.
No i znowu odbiegłam od tematu. Krytykę przyjmuję na klatę. Wiem, jestem niesłowna i mam słomiany zapał, choć nie wiem, czy po niemal czterech latach i trzystu trzydziestu notkach komukolwiek by się jeszcze chciało. Mimo to, staram się Was nie zawieść na tyle, na ile mogę. A właściwie, nie czarujmy się, na tyle, na ile mi się chce. Zawsze wkurwiało mnie (wybaczcie określenie), kiedy ktoś gadał w kółko, że "notki pojawiają się tak rzadko, bo nie ma czasu" tudzież "brakuje mi weny". Nawet kiedy cytuję to teraz, ciśnienie mi się podnosi.
No i tak jakoś mijał sobie dzień za dniem, ja nie pisałam i nagle złapałam się na pieprzeniu "O Boże! Nie mam na to czasu!". Gówno prawda, czas się zawsze znajdzie. Mniej czy więcej, zawsze jest. Uwierzcie, nigdy nie byłam na siebie bardziej wściekła jak wtedy, gdy do mnie dotarło, że zwyczajnie zlewam bloga i znajduję pierdyliard wyjaśnień, dlaczego to robię. Okej, mam życie, spotykam się ze znajomymi i jestem w domu znacznie rzadziej niż kiedyś, a potem siedzę nad zadaniami do późnej nocy, ale halo! Przecież wszyscy chodzimy do tej nieszczęsnej szkoły i wszyscy mamy z tego tak samo przewalone, tyle w temacie.
Inna sprawa, że kiedyś pisanie HMOL sprawiało mi o wiele więcej przyjemności. Miałam znajomych w tym gronie, komentarzy było więcej, byłam i twórcą, i czytelnikiem. Tego brakuje mi jak niczego innego. Bo ile nas zostało? Dwie, może trzy osoby. Ja, Norka i Caballo, na której blogu się nie udzielam, choć wciąż go śledzę, bez obaw. Ile z blogów, które nadal widnieją w kolumnie "Polecane" wciąż funkcjonuje?
Starałam się jak mogłam, szukałam twórców na portalach społecznościowych, trułam dupy wszędzie, gdzie się tylko dało. A oni mieli mnie w dupie i niestety, zgłupiałam i poszłam za ich przykładem. Bo w końcu, skoro oni mogą olać mnie i innych swoich czytelników, to dlaczego ja bym nie mogła? Nie zwróciłam tylko uwagi na to, jak chujowo się przez to poczułam i na to, że przeze mnie Wy mogliście się czuć tak samo.
Dlatego z całego serca Was przepraszam, naprawdę mi przykro. Przysięgam, że postaram się. Nie wiem, czy wyjdzie, ale postaram się doprowadzić ten tom do końca bez większych przerw. Chyba czas wrócić na dobre, nie uważacie? Jeszcze raz dziękuję za dwa solidne kopniaki pod ostatnim postem, tego było mi trzeba!
Kocham Was!

A w ramach "PS", co by nie było, że w rzeczywistości nic nie robię, siedzę na dupie i się opieprzam, zostawiam Wam zdjęcia, które może jakoś potwierdzą, że faktycznie mam trochę na głowie :D


Zdjęcie z zawodów, na których, ku ogólnemu
zaskoczeniu - wygraliśmy!
Oraz widok, który zastaję niemal za każdym razem, gdy wchodzę
do stajni. Bogu dzięki za ściółkę z wiórów!

5 komentarzy:

  1. No, jak się postarasz - umiesz.
    Mi samej się nie chce, bo jak zaczynam pisać rozdział, to takie: "O, tu muszę zajrzeć! A, jeszcze tutaj! O, może ta coś dodała"
    I jak tu nie brać z Ciebie przykładu!
    Też cię kocham ;3

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj! Na arena-caballo.blogspot.com dodany został nowy rozdział.
    Zapraszam do czytania!

    OdpowiedzUsuń
  3. Cześć ,
    Wybacz , dzisiaj na szybko bo się śpieszę ... rozdział super ♡ Dobrze , że dostałaś kopa w tyłek ;)
    Pozdrawiam i weny

    OdpowiedzUsuń
  4. Jestem taaaaka szczęśliwa! Trzymam kciuki za dalszą pracę.
    A pomysł z Bałtykiem bardzo mi się podoba:)

    OdpowiedzUsuń