poniedziałek, 26 maja 2014

Rozdział 34.

Siedzieliśmy cicho, a jedynym dźwiękiem okazało się równomierne tykanie zegara, w akompaniamencie siorbania gorącej herbaty. Od ponad godziny nikt nie odezwał się słowem. Jedyne, na co się zdobywaliśmy, to krótkie westchnięcia i urywany szept, który i tak nie miał większego sensu. Chora cisza powoli zaczęła mnie przerażać. Cały dom był spokojny, czy to nie dziwne, skoro znajdowało się tam około piętnastu osób? Rozejrzałam się po wszystkich i w końcu przerwałam milczenie.
- Więc? - klasnęłam w kolana. - Ktoś coś wymyślił, czy będziemy tutaj sterczeć do nocy? - zapytałam, a reszta spojrzała na mnie niewidzącym wzrokiem, najwyraźniej wyrwałam ich z głębokiego zamyślenia.
- Rany są oczyszczone, weterynarz na miejscu, Piekielna szaleje po pięciu dawkach środka uspokajającego, Sylwia w szpitalu, a my mamy na głowie tuzin dzieci. Nie wiem jak u was, ale moje przemyślenia były czymś w stylu Jak przetrwać kolejne pięć dni nie popełniając samobójstwa - powiedział Tymon, kończąc głębokim westchnieniem. Monotonia, jak na mój gust, trwała już zdecydowanie za długo. Nie zwracając uwagi na zdanie innych, wstałam i wyszłam na stajenny korytarz. Swoje kroki natychmiast skierowałam do boksu Melodii. Skrzynka ze szczotkami stała przy boksie, więc bez zastanowienia wzięłam się za czyszczenie.Albatros obserwował mnie z boksu po lewej stronie, a prawy, w którym teoretycznie miała stać Piekielna, był tak samo pusty jak wcześniej. Nie dało się wprowadzić jej do boksu, więc zostawili ją na pastwisku, przykrytą derką polarową. Po wyczyszczeniu klaczy poszłam do siodlarni po kantar wraz z uwiązem. Wyciągnęłam je z szafki i wróciłam do boksu. Stanęłam przy drzwiach, zakładając kobyle rzeczy, które przyniosłam. Gdy zapinałam pasek potyliczny, coś skubnęło mnie w bok. Podskoczyłam jak oparzona, odwracając się tak gwałtownie, że aż wystraszyłam Melodię. Za mną, w pustym boksie, znajdował się kuc, który na chwilę obecną wystawiał głowę ponad drzwiami, uparcie próbując "kłapnąć" mnie jeszcze raz. Popatrzyłam na zwierzę ze zdziwieniem i potrząsnęłam głową, jakby myśląc, że to tylko przewidzenie i zaraz zniknie. nic się jednak nie wydarzyło i ciemnokasztanowaty karzełek konia nie zmienił swojego położenia. Wszystko się we mnie zagotowało. Rzuciłam uwiązem, nie zwracając najmniejszej uwagi na Bułankę, zamknęłam boks i poszłam do domu. Wujka, jak się spodziewałam, znalazłam w gabinecie. Wparowałam do środka i oparłam się o biurko.
- Wyjaśnisz mi, po co, nam kuc? - zapytałam, a on podniósł głowę znad papierów i spojrzał na mnie spod grubych szkieł.
- Dla ozdoby, potrzebujemy jakiegoś wesołego akcentu w całym tym zamieszaniu - uśmiechnął się i znów schował się za kartkami, które po chwili i tak zgięłam w pół, próbując zwrócić na siebie uwagę.
- Rozumiem, że mam do opieki kolejne zwierzę, tak?
- Nie. Przydziel ją do którejś grupy, może być nawet początkująca, jak chcesz.Miśka jest bardzo spokojna - stwierdził, na co uniosłam brwi.
- Miśka?
- Tak, Miśka, nie miej do mnie pretensji, nie ja wymyśliłem - wzruszył ramionami. Przewróciłam oczami i wyszłam na zewnątrz. Stanęłam obok stanowiska kucyka, który nadal wyciągał szyję ze wszystkich sił, tylko po to, żeby mnie skubnąć. Uśmiechnęłam się pod nosem, po czym otworzyłam drzwi sąsiedniego boksu i podniosłam uwiąz z ziemi. Pogłaskałam Melodię po pysku, po czym skierowałam się wraz z nią na lonżownik. Nie mogłam jeszcze jeździć, więc praca z ziemi musiała mi na razie wystarczyć. Gdy byłyśmy na miejscu, odpięłam metrową linę, w zamian której przypięłam sześciometrową. Ustawiłam się pośrodku, a kobyłę od razu zaczęłam poganiać końcem lonży. Kilka kółek w stępie, zmiana kierunku, kolejne koła i kłus. Poderwała głowę, przechodząc od razu do chodu wyciągniętego. Uspokoiłam ją cichym prr i zrobiłam kolejną zmianę kierunku, aby wytraciła nieco na prędkości. Nie ruszała się z boksu przez kilka dni, nic więc dziwnego, że rozpierała ją energia. Opuściłam zewnętrzną rękę, przez co klacz spokojnie przeszła z powrotem do stępa. Dałam jej chwilę odpocząć, po czym znów zarzuciłam liną, poganiając ją tym razem do galopu. Od razu puściła się szybciej, niż myślałam, przez co przeciągnęła mnie kilka kroków po lonżowniku. Szybko odzyskałam równowagę, unikając bliższego spotkania z ziemią. Naciągnęłam linę, aby kobyła wróciła na mniejsze koło i tym samym zwolniła.

Po kilkunastu minutach odprowadziłam Melodię do stajni i stanęłam przy boksie kucyka. Nawet nie zorientowałam się kiedy wokół mnie znalazła się cała czereda najmłodszych uczestników obozu. Wszyscy śmiali się, skakali wokół, cmokali, wszystko, by zwrócić na siebie uwagę malucha. Od krzyku rozbolała mnie głowa.
- Cicho! - rozkazałam nieco uniesionym głosem. Obozowicze spojrzeli na mnie zdziwieni, jakby nie wiedzieli, dlaczego to zrobiłam. - W stajni ma być spokój, jasne? - W odpowiedzi wszyscy ochoczo pokiwali głowami. - Kto ma mniej niż metr pięćdziesiąt? - zapytałam, a w tłumie rękę podniosła Emilka, którą kilka godzin wcześniej widziałam zapłakaną na środku podwórka.
- A o co chodzi? - Ledwo usłyszałam pytanie, głos był tak cienki i niezrozumiały, że z trudem wyłapałam poszczególne słowa.
- Wsiądziesz na Miśkę, pomogę ci ją osiodłać, reszta ma już chyba przydzielone konie, więc do roboty - klasnęłam w dłonie, po czym z ośmiolatką u boku skierowałam się do siodlarni. Wzięłam siodło, które dla niej byłoby za ciężkie, a jej wręczyłam uzdę. Patrząc po rozmiarach, wujek zrobił niewielkie zakupy, dzięki czemu kuc miał już cały sprzęt rozmiaru pony.

Oddałam dzieci pod opiekę Gośki i Aśki, a sama wróciłam do domu. Już na wejściu wpadłam na Bartka, który najwyraźniej wszedł kilka sekund przede mną.
- I co z nią? - zapytałam, a w odpowiedzi otrzymałam ciężkie westchnienie.
- Obudziła się i powiedziała, dlaczego pojechała w teren - powiedział, na co uniosłam pytająco brwi. Wysłuchałam kolejnej opowieści, na temat Sylwii, Bartka i Sebastiana.
- No widzisz, więc jakby coś, zwalimy winę na ciebie, nie ja będę wypłacać odszkodowanie - puściłam do niego oczko i zostawiłam osłupiałego na środku korytarza, kierując się do pokoju. Co prawda była dopiero osiemnasta, jednak ja już miałam ochotę na sen. Opadłam zmęczona na łóżko, jednak zamiast zasnąć, wpatrywałam się w ciszy w sufit, tak, jakbym widziała w nim swego rodzaju rozwiązanie obecnych problemów.

***********************************************************************************
BOŻEEE, DAJ MI CIERPLIWOŚĆ, NATCHNIJ MNIE, ABYM MOGŁA PISAĆ BEZ PRESJI, SAMA Z SIEBIE! - Marzenia ściętej głowy. Wybaczcie mi proszę tygodniowy zastój, do komputera dostęp otrzymałam dopiero w piątek, więc nie miałam jak, naprawdę. W sobotę byłam na koniach, a potem weny tyle, że aż kucyka wlepiłam w fabułę. Dlaczego dowiecie się poniżej. Niedziela - zero chęci, zero weny, zero jakiegokolwiek zapału do życia. Przesrałam cały weekend, a całe dwie godziny zostały opisane TUTAJ, więc serdecznie państwa zapraszam i jednak tam też liczę na komentarze (Taka wredna będę, a co!) :P Także ten, zostawiam Was z tym czymś, co ja nazywam Pełnią okazałości mojej beznadziejności, żegnam, pozdrawiam i do zobaczenia/napisania/usłyszenia :D

PS Sydney, Nikki, Ever, Amazonkaa, Light - Weźcie się wszystkie w garść, bo ja chcę w końcu coś czytać, a na razie mój Blogger ogranicza się do trzech blogów, no halo!

piątek, 16 maja 2014

Rozdział 33.

W szpitalu siedzieliśmy przez kilka godzin. Wysłuchałam całej historii Bartka, jak to zdenerwowała go wizyta Sebastiana, urażony zajął się obowiązkami, pojechał w teren, kręcił się w kółko, aż nagle usłyszał krzyki i znalazł nieco podtopioną Sylwię. Jedyne, czego brakowało, to Piekielna.Wyjrzałam przez jedno z okien. Lekkie prószenie przerodziło się w prawdziwą zamieć śnieżną.
- Nie pomyślałeś, że trzeba ją złapać? - zapytałam sarkastycznie, na co on podrapał się po głowie.
- Pewnie bym pamiętał, gdybym wiedział, gdzie jej szukać - wzruszył ramionami i westchnął.
- Mam rozumieć, że nie dość, że będę chodzić po sądach przez wypadek Sylwii i pewnie zmuszą wujka do wypłacenia odszkodowania, to jeszcze trzeba będzie jakoś zrekompensować im stratę konia? - upewniłam się, unosząc brwi. Świetnie. Wszystko z dnia na dzień przesuwało się w coraz to gorszym kierunku. Do końca obozu pozostało pięć dni, a nie dość, że Sylwia leży na pograniczu życia, śpiączki lub śmierci, to do tego jej koń zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach.
- Podwieziesz mnie? - Wstałam z miejsca, zbierając się do wyjścia, jednak chłopak tylko spojrzał na mnie spode łba.
- Nie, ja zostaję - odparł spokojnie. Przymknęłam oczy i nabrałam haust powietrza, aby się uspokoić, bo choć nie było to widoczne powierzchownie, w środku wszystko we mnie buzowało.
- Jak chcesz, ale dobrze ci radzę, nie angażuj się tak. Idę na busa - mruknęłam pod nosem, zgarniając kurtkę z krzesła.
- Zostawisz ją? - oburzył się, a ja przewróciłam oczami i odwróciłam się na pięcie.
- A co, mam patrzeć jak leży i czekać, aż się obudzi? Nie dzięki, już przez to przechodziłam, sam się męcz - warknęłam, machnęłam ręką, odeszłam. Nie miałam ochoty przebywać w szpitalu ani chwili dłużej. Tutejsza atmosfera wyjątkowo źle na mnie działała. Od razu skierowałam się na przystanek, gdzie musiałam odczekać dodatkowe dziesięć minut na mrozie, czekając, aż stosunkowo mały, dwudziestoosobowy pojazd zatrzyma się, a kierowca otworzy mi drzwi. Wsiadłam, kupiłam bilet, zajęłam miejsce. Wyciągnęłam z kieszeni telefon, który od początku informował mnie o nieodebranych połączeniach, uparcie mrugając. Odblokowałam ekran, na którym automatycznie wyświetlił się komunikat o czterech nieudanych próbach dodzwonienia się do mnie. Wszystkie od Tymona. Pewnie nawet nie przyszło mu do głowy, że mogłam pojechać do szpitala. Włożyłam komórkę z powrotem do kurtki, a wzrok natrafił na przestrzeń za szybą. Powolnie mijaliśmy kolejne samochody, stawaliśmy na światłach lub przystankach.
- Przepraszam, czy mogę się dosiąść? - zapytała pewna kobieta, wyrywając mnie z zamyślenia.
- Tak, proszę - odparłam obojętnym tonem, po czym moja głowa znów opadła na okno.
- Problemy? - usłyszałam głos należący do brunetki po trzydziestce. - Wszyscy je mamy - dodała po chwili milczenia z lekkim uśmiechem na twarzy. Zerknęłam na nią z ukosa, znałam ją. Wielmożna pani psycholog najwyraźniej również wracała z miasta.
- Nieważne - burknęłam pod nosem, na co ona prychnęła śmiechem.
- Umiem rozpoznać, kiedy ktoś naprawdę coś lekceważy. W każdym razie, nie zadręczaj się rzeczami, które robią inni, to nie twoja wina, wszyscy mamy własny umysł, nie jesteśmy zależni... No, na pewno nie osoby pełnoletnie. - Nie odpowiedziałam. Ponownie westchnęłam ciężko i przymknęłam oczy. Nie zadręczać się innymi... Szkoda tylko, że tego ode mnie wymagano. Moim obowiązkiem była opieka nad uczestnikami obozu, więc jak miałabym się nimi nie przejmować?
- Pani rady nie są zbyt trafne - zauważyłam, kierując słowa bardziej do siebie niż do niej.
- Nie mogę ci pomóc, skoro nie znam problemu, nie sądzisz? - Nie. Nie sądzę. Nie zamierzałam się z nią dzielić niczym. Ani wypadkiem, ani kłótnią z Tymonem, ani nawet zagubionym koniem obozowiczki. - Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi albo o pieniądze, albo, w przypadku kobiety, o chłopaka. Przy tobie obstawiam raczej drugą opcję - uśmiechnęła się, a ja popatrzyłam na nią z dezaprobatą.
- W końcu udało się pani do czegoś dojść, brawo - mruknęłam, ale pomimo wszystko, ona nadal siedziała rozpromieniona. Najwyraźniej pacjentom pomagała przez szczerzenie zębów, idealna lekarka. Jednak musiałam zauważyć, że najgorsza nie jest, w sumie, podziwiałam ją za entuzjazm. Ja wysiadłabym psychicznie, gdybym na co dzień musiała spotykać się z ludźmi, którzy potrzebują pomocy, ale nie na zewnątrz, tylko w środku. Nagle, w jednej chwili zawód chirurga wydał mi się banalny niczym zabawa klockami. Jego zadaniem jest rozciąć pacjenta, usunąć problem, zaszyć. Owszem, zgony zdarzają się częściej niż w przypadku psychologii, jednak w tym fachu nie wystarczy zoperować i załatać. Terapia wymaga kilku miesięcy, lat... Niejedna osoba nigdy nie wychodzi z depresji, inne borykają się z rozdwojeniem jaźni, a kolejne mają urojenia. Na to wszystko rozwiązanie musi znać jedna osoba, której obowiązkiem jest dotrzeć do podświadomości pacjenta, bo tylko tam można mu jakoś pomóc.
Wlepiłam wzrok w kobietę. Patrzyła przed siebie z tym samym, szczerym, przyjaznym uśmiechem. Nie zawracała sobie głowy innymi, zerkała na drogę, tam, gdzie kierowca. Po chwili jednak przeniosła spojrzenie na mnie.
- Więc? Powiesz mi o co chodzi? - zapytała, a ze mnie po chwili słowa same wypłynęły. Po zakończeniu wywodów na temat Tymona, Bartka, Sylwii, obozu i Piekielnej, odetchnęłam z ulgą, a ona skrzywiła się lekko. - Nie sądziłam, że osoba w twoim wieku może borykać się z czymś takim - odparła w końcu, a ja parsknęłam pod nosem.
- Miesiąc temu miałam podobne zdanie.
Brunetka przedstawiła się jako Amelia i tak też  do siebie kazała się zwracać. Nie chciałam co prawda zawracać jej głowy, jednak sama z siebie zaczęła szukać rozwiązań. Niestety, nie zdążyła znaleźć, wysiadła dwa przystanki później zostawiając mnie ponownie samą. Nie jechaliśmy główną drogą, najkrótszą, jeśli chodzi o przejazd miasto-wieś, tylko pobocznymi, przez co wysiąść mogłam po około półgodzinnej podróży, zmierzając do stajni od strony pastwisk. Może i lepiej, bo w sumie nie miałam ochoty na spotkanie kogokolwiek. Gdy w końcu weszłam do budynku, dotarło do mnie, że cała trzęsę się z zimna. Ciepła atmosfera została oczywiście zaburzona przez czeredę dzieci, jednak temperatura na szczęście nadal pozostawała przyjemna. Samochód mężczyzny z kateringu stał już na podwórku, a jedzenie było rozłożone, jednak nikogo nie było przy stole. Korzystając z okazji nałożyłam sobie udko kurczaka, ziemniaki i mizerię, po czym niezauważona przez nikogo wymknęłam się do pokoju. Usiadłam na łóżku i trzymając talerz na kolanach zaczęłam konsumować danie. Kucharzowi jak najbardziej należały się gratulacje, bo zadanie spełniał idealnie. Po zjedzeniu odłożyłam naczynie na bok i otworzyłam laptopa, z zamiarem zadzwonienia do Amy. Niestety, nie odbierała. Przeciągnęłam się, wstałam i zeszłam na dół. W dziesięć minut mojej nieobecności przy stole zebrali się wszyscy, włącznie z Tymonem, Gośką i Karoliną. Chłopak spojrzał na mnie, jednak całkowicie to zignorowałam, wzięłam kurtkę, buty, czapkę i szalik, po czym wyszłam do stajni. Nogi automatycznie poniosły mnie do boksu Melodii. Piekielnej, która na ogół stała dwa stanowiska dalej, nadal nie było. Westchnęłam ciężko, odsunęłam zasuwę w drzwiach i usiadłam na ściółce. Klacz schyliła głowę i trąciła mnie w ramię. Uśmiechnęłam się lekko i przejechałam ręką po jej nogach. Kontuzja najwyraźniej szybko odchodziła w niepamięć. Zaplotłam ręce na kolanach i wtuliłam w nie twarz. Nie minęło kilka minut, kiedy usłyszałam na korytarzu kroki. Przewróciłam oczami, spodziewałam się, że za mną przyjdzie, nic dziwnego.
- Ciągle jesteś zła? - zapytał, opierając się o boks.
- Najwyraźniej - warknęłam, wstałam i nie zważając na fakt, że stoi po drugiej stronie, popchnęłam drzwi, przycinając tym samym jego stopy.
- Bardzo miłe z twojej strony - uśmiechnął się, cofając kilka kroków. - Ja naprawdę nie chciałem cię zdenerwować, wolałem raczej, żebyś spała, niż wsiadła na konia i pojechała do lasu, szczególnie, że lekarz ci tego zabronił - dodał, a ja zmierzyłam go wzrokiem.
- Nie zmienia to jednak faktu, ze powinnam być pierwszą osobą, która dowiedziała się o wypadku - stwierdziłam, po czym nacisnęłam klamkę i weszłam do siodlarni zatrzaskując za sobą drzwi, które i tak kilka sekund później znów się otworzyły. Stanęłam przy blacie, nalałam wody do czajnika i wyciągnęłam z szafki dwa kubki, do których wrzuciłam po torebce herbaty. Nawet nie zorientowałam się kiedy, Tymon objął mnie w talii. Zerknęłam na niego z ukosa.
- Przepraszam - szepnął, a ja przewróciłam oczami.
- Jak na mój gust, to za mało - odparłam. Chłopak spojrzał na mnie z boku.
- To czego ode mnie oczekujesz? Mam klękać? - zapytał, w odpowiedzi wzruszyłam ramionami.
- Nie, nie klękaj, jedź szukać Piekielnej - powiedziałam, wywołując u niego zdziwienie.
- Ale, że teraz?
- A kiedy? Za tydzień? - Sarkazm zbudował kolejną wypowiedź. Wspaniale. Szatyn westchnął lekko, ale zgodził się, podszedł, pocałował mnie i wyszedł. Cała ta sytuacja wydawała się dziwna. Minutę temu miałam ochotę go uderzyć, a nagle mnie całuje. Wszystko co mnie otaczało zmieniło swoje położenie w jeden dzień, a tak właściwie - w cztery godziny.


Tymon, Aśka, Jacek i Gośka wyjechali w tym samym czasie i rozdzielili się dopiero, kiedy wjeżdżali między drzewa. Chciałam jechać z nimi, jednak cała czwórka powiedziała stanowcze nie. Uraz głowy i od razu wszyscy  robią z tego wielką aferę. Przecież żyłam, czy to nie było najważniejsze? Skoro dobrze się czułam, chodziłam, jadłam, piłam i odpoczywałam, to chyba jedno omdlenie nie powinno niszczyć mi planów na bite kilka dni. Znów zaległam na kanapie w siodlarni, tym razem na dobre. Nie było opcji, żeby oderwać mnie od czytania artykułów o treningach skokowych i studiowania parkurów, które miałam zamiar ustawić, gdy tylko będę zdolna do jazdy. W końcu podniosłam się z miejsca, wzięłam skrzynkę i poszłam do Tabuna. Flockiem zajmowała się chwilowo Aneta, jednak nie zamierzałam nikomu pozwalać jeździć na mustangu. Na czyszczeniu minęła pełna godzina, a ja nadal nie widziałam ani Piekielnej, ani ludzi. Dosłownie nikogo. Westchnęłam ciężko i wróciłam do pomieszczenia, aby odłożyć szczotki. Poprzednia herbata, wypita do połowy, zdążyła już całkowicie wystygnąć. Chwyciłam czajnik, po czym wypuściłam go z rąk, gdy dotarł do mnie przeraźliwy pisk z podwórza. Nie zważając na wylaną wodę i potłuczone urządzenie, wybiegłam przed stajnię, gdzie na pierwszy rzut oka dostrzegłam tylko jedną z najmłodszych uczestniczek, która krzyczała jak opętana. Zanim do niej podeszłam, uświadomiłam sobie, dlaczego to robiła. Jacek z Tymonem znaleźli gniadą. Nie prowadzili jej. Ciemny, zakrwawiony koń, toczył prawdziwą walkę o to, czy stawiać następny krok, czy nie. Najwyraźniej nie miała na to najmniejszej ochoty, musieli szarpać za dwa uwiązy, aby cokolwiek zdziałać.
- Drut kolczasty - skwitował jeden z nich, przejeżdżając obok mnie. W oczach zakręciły mi się łzy. Od razu podeszłam do Emilki, objęłam ją ramieniem i zaprowadziłam do domu.

***********************************************************************************
Hello.
Dziękuję serdecznie za aż dwa komentarze i pięć reakcji "Fantastyczne!". Czy naprawdę tak trudno napisać kilka słów od siebie? Ech, no nieważne. Styl pisania mi się zmienia. Jeśli tak dalej pójdzie, to przerzucę się na filozofię XD I tak dobrze, że zdecydowałam się na porównanie chirurg-psycholog, bo miałam się rozpisać nad egzystencją życia Wery ;___; Cieszę się, że zmieniłam plany :P A teraz, mam dwa ważne ogłoszenia. Po pierwsze, mój pies umie pozować, co widoczne jest na tym zdjęciu:

Poniżej widzimy ewolucję, czyli "Pierwszy miesiąc, drugi miesiąc, czwarty miesiąc bycia u nas" :D
(z trzeciego nie dodałam, bo nie chciało mi się zgrywać na kompa)
A na koniec, moje drogie panie, zapraszam do koleżanki, którą namówiłam do rozpoczęcia książki :D
(choć na razie jest tam jedynie notka próbna, ukazująca jak to wszystko wygląda na szablonie)
Także no, to tyle. Dziękuję serdecznie za uwagę, rozdział został przedłużony o część z Piekielną, choć długo zastanawiałam się, czy to pisać, bo po co, skoro Was nie ma? :3 Dobranoc miśki i bardzo, bardzo Wam dziękuję za pełne 37,000 :**
PS Diegoszowi (autorce wyżej zalinkowanego bloga) jestem niezmiernie wdzięczna za wspaniałe cienie i wyśrodkowane strony :')

środa, 14 maja 2014

Rozdział 32.

Delikatne światło leniwie zaczęło wpadać przez okno do pomieszczenia. Niechętnie przetarłam oczy, po czym podnosząc się, wyciągnęłam ręce na boki. Dawno nie spałam tak dobrze. Talerz po wczorajszej kolacji zniknął ze stolika, a rolety wisiały odsunięte do połowy, ukazując tym samym szarugę dnia. Westchnęłam cicho. Śnieg, znów śnieg. Za jakie grzechy musiał po raz kolejny się pokazać? W myślach zaczęłam błagać, aby luty w końcu został za mną, wraz z obozem. Niechętnie wstałam z łóżka, podeszłam do szafy, wyciągnęłam z niej pierwsze lepsze ciuchy, po czym skierowałam się do łazienki. Po wykonaniu porannej toalety oraz zamienienie piżamy na polar i bryczesy z dodatkową podszewką, zbiegłam po schodach. Trzy czwarte drogi na dół przebiegło bez zakłóceń, z kolei na ostatnich kilku schodach zawroty głowy powróciły, zwalając mnie tym samym z nóg, wprost w ramiona Bartka. Chłopak pomógł mi złapać równowagę, bym w końcu mogła oprzeć się o ścianę.
- Dziękuję za pomoc - powiedziałam i wolnym krokiem skierowałam się w stronę lodówki, z zamiarem upatrzenia czegoś na śniadanie. Widząc to, szatyn siedział cicho przy stole, dopóki nie przysiadłam się do niego z talerzem kanapek. Odmówił, gdy go poczęstowałam, więc pięć kromek z szynką i pomidorem było tylko dla mnie. Cisza zaczęła mnie nieco krępować, więc uśmiechnęłam się zachęcająco, jednak jedyne, co w ten sposób osiągnęłam, to to, że chłopak schował głowę między rękami. Popatrzyłam na niego z nieukrywanym zdziwieniem. Czy obok na pewno siedział ten sam, stary, dobry, radosny Bartuś?
- Co się dzieje? - zapytałam, a on spojrzał na mnie między palcami.
- Kto to był? Ten chłopak, który przyjechał do Sylwii? - zainteresował się nagle. Przewróciłam oczami. - Jedz, powiesz mi za chwilę.
- Nikt ważny - odparłam, gryząc kawałek chleba. - Narzuca się niepotrzebnie, Sylwia go nawet nie lubi - stwierdziłam, po czym znów oboje ucichliśmy. W końcu, kiedy opróżniłam talerz, chłopak postanowił przejść do sedna.
- W takim razie nikt ważny tak zdenerwował Sylwię, że dla odprężenia pojechała do lasu, lód się pod nią załamał - wydukał na jednym wdechu. Czekanie, aż skończę jeść nie było zbyt dobrym pomysłem, bo nagle całe śniadanie podeszło mi do gardła. Przez jakiś czas nie mogłam wydusić słowa. W końcu, bez zastanowienia, zgarnęłam kurtkę, wsunęłam buty na nogi i szybkim tempem wypadłam na podwórze, kierując się wprost do budynku stajni. Zerwał się silny wiatr, wprawiając opadające płatki śniegu w gwałtowny ruch. Bocznymi drzwiami weszłam na halę, płosząc przy okazji parę koni z grupy zaawansowanej. Spotykając się z pokrzykami Karoliny oraz wyzwiskami na mój temat, przecięłam ujeżdżalnię, wymijając ją obojętnie. Po chwili byłam już przy siodlarni. Nacisnęłam na klamkę i otworzyłam drzwi na oścież, wpuszczając tym samym chłodne powietrze do ogrzewanego przez piecyk pomieszczenia. Maja, Michalina oraz Tymon popatrzyli na mnie zdziwieni. Zmierzyłam ich wszystkich spojrzeniem, po czym wytargałam szatyna za kurtkę na zewnątrz.
- Jeśli masz wyłączać mój budzik, kiedy coś się dzieje, to daruj sobie, nie działa to korzystnie na moje zdrowie - warknęłam na powitanie.
- O co tym razem chodzi? - zapytał, mrużąc lekko oczy.
- O to, że dowiedziałam się o wypadku dwanaście godzin po! Problem w tym, że to ja jestem główną opiekunką i jeśli coś się stanie, a wygląda na to, że jedna z osób odmroziła sobie organizm, to nie Karolina, Gośka, ty, Bartek albo wujek będziecie latać po komisariatach, szpitalach i sądach, tylko ja! - krzyknęłam, siadając na snopku siana.
- Rozumiem, że miałem budzić cię w środku nocy, drąc się "Skarbie, Sylwia wpadła do stawu"? - odparł ironicznie, opadając obok. Skarbie...Resztką sił powstrzymałam się od uderzenia go w twarz. Irytował mnie, i to bardzo. Najwyraźniej nawet nie docierała do niego powaga sytuacji.
- Tak, dokładnie to miałeś zrobić. Myślałeś, że jeśli obudzę się później, to niczym nie będę się przejmować? - Nie odpowiedział. Jedyne, na co się zdobył, to oparcie głowy o ścianę z lekkim westchnieniem i wlepienie wzroku w sufit. - Najwyraźniej po ponad roku nadal masz mnie za idiotkę.
Nie czekając na jego reakcję, wstałam, chwyciłam zostawioną przeze mnie poprzedniego dnia na boksie czapkę i wyszłam z powrotem na podwórze, po raz kolejny płosząc kilka koni. Bartka zastałam akurat, kiedy próbował odpalić samochód. Zanim zdążył zorientować się, co się dzieje, siedziałam obok niego, oczekując podwózki do szpitala. Ukradkiem starłam łzy z policzka, co pomimo moich starań, raczej nie umknęło jego uwadze. Włączył radio, kiedy stanęliśmy na pierwszych światłach. I dobrze. Nie musiałam odpowiadać na pytania, choć możliwe, że on miał więcej do powiedzenia. Zerknęłam na niego z ukosa, jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć, oczy wpatrzone były w jeden punkt. Po chwili oparłam głowę o szybę.
- Mówiłem ci, że Tymon to dupek? Zdaje się, że tak - powiedział nagle, przez co spiorunowałam go wzrokiem.
- Przestań, mam naprawdę gdzieś, co się działo kiedyś, na zawodach. Kiedy wy sprzeczaliście się na parkurze, ja miałam swoje problemy, więc jak cię proszę, nie obrażaj go więcej, skoro nawet nie wiem, o co właściwie chodzi z całą tą nienawiścią - mruknęłam bez wyrazu. Co prawda to, co powiedziałam nie miało większego sensu, jednak pomimo wszystko, rozmowa ku mojej radości znów ucichła.
Na miejscu przedstawiłam się jako opiekunka Sylwii, dzięki czemu wpuścili mnie na salę. Z duszą na ramieniu weszłam do białego pomieszczenia. Znałam je aż za dobrze, po lewej pacjenci pokroju nastolatki - ofiary udarów, hipotermii; po prawej - ludzie w śpiączce. Trzykrotnie leżałam przy ścianie w tamtej części oraz przez dwa miesiące przychodziłam do Tymona... Tej sali już nic nie mogło wymazać z mojej pamięci.
- Trzecie łóżko, ma szczęście, że kolega szybko ją znalazł - powiedziała pielęgniarka, a ja spojrzałam na nią nie rozumiejąc.
- Kolega? - zapytałam, unosząc brwi.
- Pan z tyłu - wskazała na stojącego za nią, wpatrzonego nagle w swoje obuwie Bartka. - Zostawię państwa na chwilę, jej stan jest stabilny, obudziła się godzinę temu, jednak proszę jej nie przemęczać.
Kobieta wyszła z sali, a ja po raz kolejny tego dnia musiałam trzymać nerwy na wodzy. Bartuś wybawca, tego jeszcze nie było. Podeszłam do wskazanego miejsca i usiadłam na stołku obok.
- Dzień dobry, jak się spało? - sarkazm dosłownie przebijał się przez barwę mojego głosu.
- Nie najgorzej, ale tutejsze łóżka nie są zbyt wygodne - odparła tak ochryple, że ledwo ją słyszałam.
- Co ci strzeliło do głowy, żeby jechać do samej do lasu?! - krzyknął chłopak, odwróciłam się w jego stronę i popatrzyłam z wyrzutem.
- Ja... - słowa jakby ugrzęzły jej w gardle. Nie minęła chwila, kiedy z kardiografu wydobył się przeszywający pisk, oznaczający zatrzymanie akcji serca. Po kilku sekundach obok nas zjawili się lekarze, a pielęgniarka nas wyprosiła. Przez szybę obserwowaliśmy, co się dzieje. Po kilku powtórzeniach masażu serca wszystko się uspokoiło, a jedyną rzeczą, która się poruszała, była opadająca kroplówka.

*********************************************************************************************************
Powracam. Oto ja, Koniowata, osoba, która potrafi opisać zimę w jednym zdaniu, kłótnię prawie małżeńską bez chociażby ówczesnych zaręczyn oraz emocjonujące pięć minut w szpitalu. Ach, przyjemność z pisania powraca c: Dziękuję, po raz kolejny, Nikki za motywację. W sumie, cieszę się, że to już tylko osiem rozdziałów do końca, naprawdę. Nie mam pomysłu jak dokończyć ten tom, a z kolei na kolejne trzy w głowie mam tyle pomysłów... Najwyraźniej źle zapowiadające się przedsięwzięcie, jakim jest HMOL okazało się najlepszą rzeczą, jaką do tej pory, w mym niemal czternastoletnim życiu wymyśliłam :D Bez niepotrzebnych dopowiedzi, smentów i Bóg wie czym, żegnam się z Wami, moi drodzy, informując, że od tego weekendu pod mą opiekę trafia trzy i pół letni kuc szetlandzki o imieniu Figa, a od pierwszego czerwca przybywają również dwa ogiery do zajeżdżenia, życzcie mi szczęścia :3

czwartek, 8 maja 2014

Rozdział 31.

- Chyba się budzi - usłyszałam niewyraźnie. Słowa do mnie nie docierały, ledwo co rozpoznawałam pojedyncze litery. Powoli otworzyłam oczy. Jak przez mgłę zaczęło do mnie docierać blade światło, stawając się coraz to bardziej jaskrawe. Gdy cały obraz stał się nieco wyraźniejszy, dotarło do mnie, że lampka przy łóżku świeci mi prosto w twarz. Zmrużyłam powieki i poczułam na czole czyjąś rękę. Skierowałam wzrok w drugą stronę. Ktoś łaskawie narzucił na mnie kołdrę, miłe. Westchnęłam ciężko. Było mi duszno i gorąco, czułam się okropnie, jak podczas grypy. Wypieki na twarzy nie pozwalały mi swobodnie myśleć.
- Jak się czujesz? - Niemal od razu poznałam głos Tymona. Popatrzyłam na niego i uśmiechnęłam się słabo.
- Nie najlepiej. Mógłbyś proszę otworzyć okno? - zapytałam, po czym materac lekko uniósł się na brzegu, a po chwili do pokoju napłynęło świeże powietrze. Podniosłam się na łokciach, aby odzyskać świadomość choć w pewnym stopniu i rozejrzeć się po pomieszczeniu. Drzwi były zamknięte, na stoliku obok mnie stała szklanka z wodą, którą nawiasem mówiąc wypiłam duszkiem, zapominając zwrócić uwagę, na mężczyznę siedzącego na krześle. Dopiero, kiedy odstawiłam naczynie, dotarło do mnie, że wlepia swoje jasnoniebieskie oczy w moją twarz.
- Pan wybaczy, ale czy my się znamy? - spytałam wyraźnie zdezorientowana. Skądś go kojarzyłam, jednak nie mogłam sobie przypomnieć skąd.
- Można tak powiedzieć - stwierdził, podnosząc się z miejsca. - Artur Szerc, doktor, leczyłem cię po jednym z wypadków. Z tego co pamiętam, spadłaś wtedy z konia - powiedział, a ja zdobyłam się na lekkie prychnięcie.
- Ze względu na upadki z koni byłam w szpitalu już co najmniej cztery razy - zauważyłam z pogardą. Nie lubiłam lekarzy. Miałam do nich szacunek, owszem, ale jednak wolałam, żeby w pewnych sytuacjach odpuścili, a większość z nich zwyczajnie nie miała wyczucia.
- Dobrze, nie wiem, czy uważasz, że cieszę się z tego powodu, czy też nie. W każdym razie, z tego, co wnioskuję z twojej ostatniej dokumentacji - zaczął, zerkając na trzymane w ręku papiery - masz niewielkie pęknięcie czaszki - dokończył i uśmiechnął się chytrze w moim kierunku. - Wytłumaczysz mi proszę, po co pakujesz się na konia z poważnym urazem?
- Niestety, nie wyjaśnię - odparłam, naśladując jego minę, która po chwili ustąpiła czystemu zdziwieniu. Odchrząknął głośno i zabrał się do ponownego czytania.
- Nie wiem, co o mnie myślisz, tak naprawdę mnie to nie interesuje, jestem tu, aby ci pomóc, a ty wcale tego nie ułatwiasz. Pomóżmy sobie nawzajem, ty daj mi się zbadać, a ja zrobię swoje, pójdę sobie i więcej mnie nie zobaczysz, zgoda? - uniósł pytająco brwi. Nigdy więcej, obiecujące. Wyciągnął stetoskop z torby, więc z westchnieniem zdjęłam koszulkę, pozwalając się obsłuchać i sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Gdy rozkazał ponowne założenie bluzki, zapytałam, czy wszystko w porządku.
- Nawet, nawet. Żadnych szmerów w płucach, serce jak dzwon, mam tylko jedno pytanie, czy chcesz sie wpędzić w anoreksję?
Wpatrywałam się w niego jak głupia, podobnie zresztą jak Tymon, który nadal stał pod oknem. Anoreksja?
- Skąd ten pomysł? - zdziwiłam się, nic nie rozumiejąc.
- Kiedy ostatnio coś jadłaś? - Zastanowiłam się chwilę. Zmarszczyłam na chwilę brwi, aby po chwili odezwać się niepewnie.
- Śniadanie, a nie, przepraszam, kolację... Dwa dni temu - wydukałam w końcu, przez co obaj pokręcili głową. - Dobra, dobra, rozumiem, teraz może pan powiedzieć "No więc mamy powód omdlenia", czy coś w tym stylu, kazać Tymonowi mnie pilnować i opuścić i tak już przeludniony teren, prawda? - zapytałam z nadzieją, na co przewrócił oczami, uścisnął mi rękę i wraz z chłopakiem wyszli na korytarz. Odetchnęłam z ulgą. Kiedy dotarło do mnie, że nic nie jadłam, nagle stałam się głodna. Naprędce przebrałam się z przepoconych pod kołdrą ciuchów i poszłam do łazienki, aby nieco się odświeżyć. Uśmiechnęłam się do swojego lustrzanego odbicia, stwierdzając przy okazji, że jestem blada niczym płytki. Przez chwilę przenosiłam spojrzenie ze ściany z powrotem na cerę i na odwrót. W końcu zebrałam się w garść, spięłam włosy w wysokiego, niechlujnego kucyka i wyszłam na korytarz, gdzie wpadłam wprost na Sylwię.
-Ratuj mnie- szepnęła i pokrótce opisała całą sytuację. Uniosłam brew, patrząc na nią, jakby postradała rozum. Oszalała, pomyślałam, kiedy wysłuchałam wszystkiego, co miała do powiedzenia, jednak najwyraźniej mówiła prawdę. Kazałam jej iść do niego, kiedy sama skierowałam się do pokoju. Oprócz jej i całego tego Sebastiana został jeszcze, najprawdopodobniej, całkowicie zdezorientowany Bartek. Wzięłam telefon do ręki i wybrałam jego numer. Po kilku sygnałach usłyszałam typowy baryton.
- Gdzie jesteś? - zapytałam, obmyślając w głowie szczegółowy plan.
- Szlajam się po lesie, tu i tam. Zaraz będę obok leśniczówki, a co? - padło pytanie, którego tak bardzo nienawidziłam.
- Za maksymalnie godzinę masz się stawić w stadninie. Trzeba sobie wytłumaczyć kilka spraw - mruknęłam, po czym bez słowa pożegnania postanowiłam nacisnąć czerwony przycisk, tym samym kończąc rozmowę. Wstałam z łóżka i skierowałam się na dół. Wszyscy obozowicze siedzieli już przy stole. Popatrzyłam po wszystkich, a mój wzrok zatrzymał się na Sylwii i koledze, który najwyraźniej starał się być jak najbliżej, cały czas coraz bardziej się przybliżając.
- O, mamy chyba niespodziewanego gościa - oznajmiłam, wymuszając na sobie ironiczny uśmiech. - Zapraszam pana na zewnątrz. Chyba musimy ustalić szczegóły wizyty - dodałam, wskazując ręką na drzwi. Wstał z miejsca, rzucając przelotne spojrzenie blondynce. Nie wiedzieć czemu, miałam wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Ruszyłam przodem, prowadząc go na stajenny ganek.
- Rozumiem, że ty to Sebastian? - upewniłam się, kiedy kiwnął twierdząco głową.
- Czyżby Sylwia coś o mnie mówiła? - Przykro było mi psuć jego entuzjazm, więc po prostu pozostawiłam pytanie bez odpowiedzi.
- Powiedz mi, gdzie zamierzasz nocować? Nie mamy wolnych pokoi - zauważyłam, zaplatając ręce na piersi i obserwując kątem oka nadchodzącą nastolatkę. Chłopak zasępił się nieco, ale szybko odpowiedział.
- Mogę spać na ziemi.
- To wykluczone - pokręciłam głową. - Limit osób w tym domu, jest przekroczony przynajmniej o połowę.
- Zawsze mogę rozbić namiot, albo spać w samochodzie.
W tym momencie w mojej głowie zaświtała myśl - czy to na pewno ja mam pękniętą czaszkę? Dziwnym trafem, wydawało mi się, że to on miał większe problemy ze światem rzeczywistym.
- To nie pole campingowe- warknęłam, mierząc go od góry do dołu.
- Nie szkodzi, niedaleko jest motel, mogę się tam zatrzymać - odparł z wyraźnym entuzjazmem, szkoda, że musiałam go ugasić.
- Jak mniemam przyjechałeś do Sylwii, więc pewnie będziesz chciał się z nią spotykać. Muszę ci jednak uświadomić, że w czasie trwania obozu, uczestnikom nie wolno opuszczać terenu ośrodka, ani przyjmować żadnych gości, no chyba, że to rodzina - stwierdziłam, spotykając się z jego zdezorientowanym spojrzeniem.
- No cóż, ja jestem prawie jak rodzina.- zauważył, przyjmując dumną postawę.
Sylwia zwróciła na siebie uwagę dopiero wypluwając wodę tuż za jego plecami.
- Chyba jednak nie bardzo- zaprzeczyła szybko, na co on zmarszczył brwi, chyba nadal nie pojął, co się dzieje.
- Sam trafisz do auta, czy zaprowadzić? - zapytałam na koniec z cynicznym uśmiechem. Nie musiałam czekać na odpowiedź. Prężnym krokiem wrócił do domu, zgarnął kurtkę z wieszaka i skierował się do samochodu. Po chwili usłyszałyśmy pisk opon, a w powietrzu unosiły się tylko tumany kurzu.
- Dzięki za pomoc - powiedziała, odwracając się w moją stronę.
- Nie ma za co - odparłam, znów wymuszając na sobie uśmiech - A teraz przepraszam, ale od dwóch dni nic nie jadłam i trochę głodna jestem - stwierdziłam z przekąsem, po czym zostawiłam ją na podwórku, a sama przecięłam podwórze i weszłam do budynku, mając nadzieję, że z obiadu została porcja dla mnie. Niestety, po spaghetti nie było śladu. Otworzyłam lodówkę, zrobiłam pięć kanapek i poszłam z nimi oraz napełnioną wcześniej szklanką herbaty na górę. Po jedzeniu, piciu i całej monotonii dnia codziennego byłam tak wykończona, że zasnęłam niemal od razu, a dotarło do mnie tylko, że ktoś przykrył mnie kołdrą, zgasił lampkę i pocałował w policzek.

**********************************************************************************************
Chyba ostatnio trochę przegięłam. Przepraszam, ale niestety, humor nie dopisuje, a na dodatek szkoła wykańcza powoli i w cierpieniu. Jedyny plus - piątka z polskiego B| Jesteście ze mnie dumne, wiem :D Ogółem, dziękuję Nikki za wsparcie duchowe, wenowe i Bóg wie jakie, bo bez niej absolutnie nie dałabym rady. Universe dziękuję za zwrócenie uwagi na problem, z którym w istocie mam do czynienia od pierwszego tomu i zapewne będę miała do siódmego. Dlaczego? Bo jestem głupia, po prostu XD Dziękuję za dawkę zdrowej krytyki, nieważne, że większość zakłamana, dziękuję :* Przy okazji, przez te moje humorzaste nastroje zapomniałam Wam podziękować za cudownie idealną liczbę 36,000, choć w tej chwili powinnam już dziękować za 36,500 :D Niestety, mam dla Was złą, okropną wiadomość. Jaką? No cóż... Okazuje się, że mam w głowie ogólny zarys szóstego i siódmego sezonu, a co najgorsze... Chyba tworzy się jeszcze ósma, nie mam na to wpływu, przepraszam, mam nadzieję, że mnie za to nie znienawidzicie :c

PS Co się dzieje, taki długi rozdział napisany w półtora godziny i do tego mi się podoba o.O

niedziela, 4 maja 2014

Rozdział 30.

- Zagalopuj ze stępa - rozkazałam Sylwii, która nareszcie doczekała się indywidualnej jazdy. Nie byłam w sumie pewna, czy spełniałam jej wymagania, w końcu, laska bez licencji wydaje jej polecenia i robi z nią to, co normalnie robi sama. Pomimo moich wszelkich starań przez dwadzieścia minut, blondynka wydawała się wręcz znudzona. Przewróciłam oczami. - Dobra, poddaję się. Słucham, co chcesz robić? Wyjątkowo instruktor może dostosować się do jeźdźca - westchnęłam i opadłam zrezygnowana na plastikowe krzesło, stojące po środku hali.
- Więcej skoków? Wyższych skoków. A parkury bardziej wymagające, to, co ty stawiasz, to dla nas szeregi gimnastyczne - powiedziała, przechodząc z powrotem do stępa i klepiąc Elvisa po szyi. - Do tego dochodzą tereny... Ile razy byliśmy poza halą? Dwa?
Zdziwiłam się. Raczej mało kto odważyłby się, żeby wyrecytować swoje wymagania. Większość zapewne znieważyłaby to, odparła "nic, nic, jest dobrze" i jeździła dalej, w głębi duszy mając do mnie żal. Miło, że chociaż ona wiedziała, czego chce.
- Wezmę to pod uwagę, a teraz bardzo proszę, zagalopuj w końcu ze stępa - uśmiechnęłam się, po czym ruszyłam pod bandę, aby wziąć stojaki i drągi. Po ustawieniu pięciu przeszkód o wysokości metra dwudziestu, wskazałam ręką na tor.
- Że to jest dla ciebie wysokie? - zapytała, unosząc brwi.
- Jesteś na obozie, a ja nie mam uprawnień, nie masz co liczyć na coś ponad to - stwierdziłam, podchodząc do stojaków i klepiąc drągi. - Równo metr dwadzieścia, narzekaj dalej, to raczej nigdy się nie dogadamy, a potęgi skoku robić nie zamierzam.
Dziewczyna przewróciła oczami, ale pomimo wszystko na jej twarzy widać było satysfakcję. Powinnam była powiedzieć stop na metrze, pomyślałam, besztając w myślach samą siebie.

Po skończonej jeździe, nadszedł czas na mój trening z Big Benem. Miałam co prawda wrażenie, że zaniedbuję pracę z Tabunem, Flockiem i Melodią, jednak do końca obozu nie miałam szans, aby wsiąść na którekolwiek z nich. Na szczęście, połowa turnusu minęła. Jeszcze tylko kilka dni i po wszystkim, pocieszyłam się w myślach. Bardzo pokrzepiające. Wyczyściłam wałacha naprędce i założyłam rząd. Na zewnątrz padok zamienił się w istne bajoro, a ja nie zamierzałam dodatkowo męczyć kasztana. Kroki skierowałam wprost na halę. Ustawiłam kilka niewielkich przeszkód po pięćdziesiąt, sześćdziesiąt centymetrów, po czym z wielkim trudem i ociąganiem wsiadłam na grzbiet. Po długim i dokładnym rozprężeniu w końcu pozwoliłam koniowi zagalopować. Był wyjątkowo miękki, dosłowny "fotelik". Nosił wprost idealnie, a co najlepsze - nie miał żadnego problemu z pokonaniem szeregów. Gimnastyka zaliczona na szóstkę. Nie miałam zamiaru skakać niczego wyższego, jazda miała być tylko i wyłącznie dla rozciągnięcia. Przy bandzie znów zauważyłam Darię. Stała z założonymi rękami, obserwując wszystkie moje poczynania.
- Co jest? - zapytałam niepewnie. Wiedziałam co prawda, że chodzi o konia, najwyraźniej była zazdrosna, że jej rodzice bardziej ufają nieznanej dziewczynie niż własnej córce.
- Patrzę tylko, jak sobie radzisz, nic więcej. - Uśmiechnęła się pod nosem. - Jeździłam dzisiaj na oliwce - dodała po chwili, schylając głowę i wlepiając wzrok we własne buty.
- I? Lepiej? - zainteresowałam się, popuszczając wodze, aby Ben mógł swobodnie wyciągnąć szyję.
- O wiele! W końcu się rozluźnił, nie musiałam prawie nic robić, jeździłam na samych łydkach i szło nam świetnie, nawet Karolina zauważyła poprawę - powiedziała, na co ja dosłownie zaksztusiłam się powietrzem.
- Karolina cię pochwaliła? - zdziwiłam się i uniosłam brwi. Tego jeszcze nie było.
- Hmm, niedosłownie. Stwierdziła to jakoś między wierszami coś w stylu "Było lepiej niż wczoraj, ale i tak jestem lepsza" - odparła, wzruszając ramionami. Pokręciłam głową, zeskakując na ziemię.
- Nie masz się co przejmować, ten typ tak ma.

Po południu siedziałam w pokoju, nie zamierzając go opuszczać aż do wieczornych jazd. Słuchanie muzyki, oglądanie filmu, odpoczywanie - dokładnie to, czego brakowało mi od początku obozu. W końcu odłożyłam laptop i zamknęłam oczy. Wyciągnęłam się z uśmiechem na łóżku, podkładając ręce pod głowę. Czegoś brakowało mi w tej scenerii. Tymona? Na pewno. Nie byłam w stanie jednak ściągnąć go tu telepatycznie. Na samą myśl o przejściu dystansu góra - dół wszystkiego mi się odechciało. No cóż, trzeba jednak było wstać i iść. Podniosłam się do pozycji siedzącej i... Na tym się skończyło, zakręciło mi się w głowie, po czym opadłam bezwładnie z powrotem na pościel.

************************************************************************************************
Moje drogie panie, bo wątpię, aby był tu jakikolwiek mężczyzna. Czy Wy do jasnej cholery wiecie co to motywacja? Nie polega ona na tym, żeby pytać się mnie "Kiedy nowy rozdział?" ze średnią częstotliwością sześć razy na godzinę. Mówię w tym momencie do wszystkich - To Mnie Tylko Irytuje. Mam nadzieję, że nie muszę sylabizować. Ja potrzebuję kopa w dupę, czegoś, co mnie zmobilizuje. Możecie mi mówić, jaka jestem beznadziejna, że po co się za coś biorę, skoro tego nie kontynuuję, TO NA MNIE ZADZIAŁA. Jestem osobą, która czasem musi udowodnić innym swoje, więc błagam, dajcie mi do tego okazję i jeśli notka nie pojawi się dłużej niż cztery dni, to piszcie do mnie w ten sposób! Dziękuję, dobranoc :*

PS Tak, wiem, rozdział jest głupi, beznadziejny i w ogóle bel, fuj itd. ALE TAK TO JEST, KIEDY CZUJĘ PRESJĘ.
PSS Zamierzam nadrobić zaległości w tym tygodniu. Który raz to już mówię?