poniedziałek, 11 listopada 2024

Spotkanie po latach

Long time no see!!

Zawsze lubiłam spędzać czas na ganku. Siedząc na ławce przed domem i obserwując okolicę – drzewa kołyszące się na wietrze, jaskółki, przelatujące tuż nad ziemią, i konie pasące się na pastwiskach. Odkąd pamiętałam, napawało mnie to spokojem. Czas na moment zdawał się zwalniać. A dokładnie tego mi trzeba było przy tym, w jak zawrotnym tempie toczyło się moje życie.
Codzienna rutyna zupełnie mi nie przeszkadzała – wręcz przeciwnie, nauczyłam się ją lubić. Zajęło mi to co prawda dobrych kilka lat, jednak w końcu odkryłam, że poranki okazywały się o wiele prostsze, kiedy plan działania był jasny. Zwłaszcza, gdy należało odprawić do szkoły dwójkę dzieci, a samemu zająć się końmi i również wziąć się do pracy. Co prawda dzieliliśmy się z Tymonem obowiązkami, jednak nadal było ich od groma. Oboje pracowaliśmy z domu – ja jako tłumaczka (okazało się, że studia filologiczne i kilka lat spędzonych w Wielkiej Brytanii szybko zapewniły mi stabilną posadę), on jako trener. Nasze czołowe konie miały już swoje lata. Melodia i Albatros przeszły na zasłużoną emeryturę, jednak Tabun i Flock nadal chętnie człapali w terenie, choć oni także nie wykazywali się już takimi zasobami energii, jak w swoich młodzieńczych latach. Lubiłam wracać wspomnieniami do tamtych czasów. Jednak jeszcze większą przyjemność sprawiało mi doglądanie Malty i Mokasyna.
Choć ani Melodii, ani samej siebie niegdyś zupełnie nie widziałam w roli matki, pozwalałam sobie myśleć, że obie sprawdzałyśmy się w niej zaskakująco dobrze. Źrebaki od Melodii wyrosły na fantastyczne konie i mimo że ojciec, tak samo, jak jego właściciel, miewał swoje humorki, charakter zdecydowanie przejęły po matce. Bogu dzięki, że nie mogłam powiedzieć tego o własnych dzieciach – te mocniej ewidentnie wdały się w Tymona.
- Trzymaj – powiedział szatyn, gdy tylko zatrzasnął za sobą drzwi i stanął na ganku, niosąc dwa kubki z parującą herbatą. Podziękowałam mu uśmiechem, przejęłam od niego kubek i przesunęłam się nieco, robiąc dla niego więcej miejsca na ławce. Z westchnieniem opadł obok mnie, a ja od razu rozciągnęłam koc również na jego kolana. Tymon w tym czasie objął mnie wolną ręką i przyciągnął bliżej siebie. – Ciężki dzień?
- Właściwie, bardzo przyjemny – odparłam i ułożyłam głowę na jego ramieniu. – W biurze odkryli, że zajmuję się końmi. Dostałam stertę zagranicznych paszportów do tłumaczenia.
- Faktycznie musisz się świetnie bawić.
- Była nawet jedna bułana wielkopolanka. Trzy razy sprawdzałam, czy przypadkiem nie wzięłam paszportu Melodii – zaśmiałam się, po czym upiłam łyk herbaty. – A jak treningi?
- Jakoś to zleciało... Zły dobór słownictwa. Zleciała to koleżanka Ali z Flocka. Dwukrotnie – dodał, kręcąc przy tym głową. – Te dzieciaki mnie wykończą.
- Nie przesadzaj – powiedziałam od razu, dając mu lekkiego kuksańca w bok. – Pamiętasz, jak uczyliśmy Alę? To dopiero była parada tarzania się w piachu.
- Jak mógłbym zapomnieć – westchnął. – Trzy razy złapałem ją w locie. Do końca życia będę się tym szczycić.
- „Złapałem ją w locie” to lekkie niedomówienie. Dwa razy praktycznie ściągnąłeś ją z siodła.
Tymon spojrzał na mnie kątem oka. Na jego ustach majaczył delikatny uśmiech. Doskonale wiedział, że miałam rację. Kiedy nasza córka uczyła się jeździć, odezwała się w nim ojcowska nadopiekuńczość. Całe szczęście, że dzieci miały to do siebie, że były niezniszczalne. Zdarzyło się kilka sytuacji, w których Ala faktycznie przydzwoniła w ziemię z takim impetem, że Tymon sięgał po telefon i gotów był dzwonić po karetkę. Na szczęście koniec końców obyło się bez złamań, wstrząsów mózgu i innych perypetii, które sami za dobrze znaliśmy z autopsji.
- Cóż, przynajmniej nabrałem wprawy przed nauką Franka.
- Nie mów hop – parsknęłam. Franek stawiał dopiero swoje pierwsze kroki w siodle. Jak na razie traktował jeździectwo z o wiele większą dozą ostrożności niż Ala, jednak wiedząc, że na co dzień to on uchodził za domowego kaskadera, czułam, że szybko może się to zmienić.
- Pamiętasz o jutrzejszych planach? – spytał szatyn, zmieniając temat.
- Czy pamiętam? Żartujesz? Nie mogę się doczekać.
Od dłuższego czasu nie mogliśmy znaleźć chwili dla siebie i znajomych. Dlatego z ogromną ulgą przyjęliśmy fakt, że wujek zaoferował, że zajmie się dzieciakami przez weekend. Nawet lepiej – prócz naszej dwójki, miał wziąć na swoje barki  Szymona, syna Aśki i Jacka, co oznaczało, że nareszcie mogliśmy spotkać się w pełnym składzie. Nawet Gośka zapowiedziała, że specjalnie dla nas weźmie urlop, spakuje konia w przyczepę i przyjedzie w odwiedziny ze swojego wielkiego miasta. Co prawda mówiliśmy, że nie musi taszczyć ze sobą całego konia, ale uparła się, że koniecznie musi pokazać nam swój nowy nabytek.
W sprawach końskich wiele się pozmieniało. Od kilku lat niemal co sezon żegnaliśmy któregoś z naszych stajennych ulubieńców. Pierwszy odszedł Mozambik, zostawiając Jacka w kompletnej rozsypce. Niedługo potem Gośka pożegnała Blacka. To wszystko skłaniało do refleksji ile jeszcze czasu zostało nam w towarzystwie Melodii i Albatrosa, jednak, całe szczęście, oboje nadal cieszyli się zdrowiem, a emerytura na pastwiskach bardzo im służyła.
Co jakiś czas lubiliśmy spotkać się z przyjaciółmi i jechać w teren. Jako że to u nas były najlepsze ścieżki, to na nas zazwyczaj spadała rola gospodarzy. Ani ja, ani Tymon nie mieliśmy jednak zamiaru na to narzekać.
Spotkania przy ognisku, gdy dzieci nie było w pobliżu i mieliśmy cały dom dla siebie, przypominały o młodości. O czasach, kiedy dopiero co się przeprowadziliśmy, a Aśka, Jacek i Gośka bywali u nas niemal co tydzień, bezczelnie przekupując nas butelką wina i wpraszając się na noc. Zresztą, mimo że przybyło nam lat na karku, nadal wystarczała nam butelka wina i pierwszy lepszy pretekst, by spotykać się wieczorami. Ala i Szymon byli w tym samym wieku i dobrze się dogadywali. Franek z kolei nie chciał opuścić ich na krok, więc wystarczyło wpuścić całą trójkę do jednego pokoju, by mieć święty spokój na dłuższą chwilę.
- Tato! – dobiegł nas krzyk z wnętrza domu. Popatrzyliśmy po sobie z Tymonem, słysząc szybkie kroki Franka na panelach. – Tato! Pomocy!
- Co się stało? – spytał Tymon podniesionym głosem, opierając głowę na ścianie. Wiedząc, że zaraz będzie zmuszony pożegnać swoją chwilę spokoju, pogładziłam go krzepiąco po policzku.
Zaraz po tym Franek stanął przed nami wyraźnie niezadowolony. Jego płowe włosy były w nieładzie, a policzki zdobił pokaźny rumieniec. Minę miał naburmuszoną.
- Ala znowu przyniosła ropuchę – poskarżył się, zakładając ręce na piersi. – I wsadziła mi ją do łóżka.
Razem z Tymonem popatrzyliśmy po sobie kątem oka. Nasze dziesięć minut spokoju właśnie dobiegło końca. Z westchnieniem odrzuciłam koc na bok i podniosłam się z miejsca. Odebrałam od Tymona niemal pełny kubek herbaty, a mój mąż tymczasem objął naszego syna ramieniem i razem skierowali się do środka. Posłałam ostatnie tęskne spojrzenie na horyzont, skąpany w barwach zachodzącego słońca, po czym również weszłam do ciepłego wnętrza, wypełnionego krzykami dzieciaków.

Następnego dnia wpakowaliśmy dzieci do samochodu i jeszcze przed południem wjechaliśmy na żwirowy podjazd przy domu wujka. Z uśmiechem omiotłam wzrokiem znajomy budynek. Żółta elewacja płowiała coraz bardziej z każdym mijającym rokiem, a brązowy dach pomału przybierał słomkowy odcień, jednak w moich wspomnieniach wciąż żywy był obraz sprzed lat. Doskonale pamiętałam każdą wizytę w dzieciństwie oraz dzień, w którym przeprowadziłam się tu na dobre. I choć zdecydowanie nie był to najlepszy okres w moim życiu, mimo wszystko niektóre jego momenty przywoływałam z radością.
Ala i Franek wyskoczyli z samochodu i krzycząc coś między sobą, pognali w górę schodów, wprost na drewniany ganek. Auto Jacka stało zaparkowane nieopodal, jednak nigdzie nie widziałam ani jego, ani Aśki, ani Szymona.
Podeszłam do Tymona i razem skierowaliśmy się ku ciężkim drzwiom, prowadzącym do przedpokoju. Gdy tylko przekroczyliśmy próg, zalał nas zapach świeżo parzonej kawy i wrzaski już nie dwójki, a trójki dzieci, wymieniających radosne powitania (albo raczej snujących plany na to, w jaki sposób dziś przyprawią wujka o palpitację serca). Przeszliśmy do kuchni, a tam powitały nas znajome twarze.
Lubiłam myśleć, że we mnie i w Tymonie niewiele się zmieniło na przestrzeni ostatnich kilku lat. Moje włosy wciąż były długie, choć może już nieco cieńsze, a Tymon jedynie odrobinę skrócił fryzurę, gdy uznał, że wpadające do oczu kosmyki zaczynają mu nieco przeszkadzać. Oczywiście, na naszych twarzach pojawiły się pierwsze zmarszczki, ale nie licząc tego, wciąż przypominaliśmy swoje dwudziestoparoletnie wersje. I o ile w Jacku również niewiele się zmieniło (a może miało to jakiś związek z tym, że od dobrych kilku lat chował włosy pod czapką?), tak Aśka przeszła gruntowną metamorfozę. Zdążyłam tak bardzo przyzwyczaić się do jej blond włosów, zazwyczaj sięgających do połowy pleców, że nigdy nawet nie wyobrażałam jej sobie w innej odsłonie. Wciąż nie przywykłam do jej nowej fryzury, która ledwie sięgała ramion, a w dodatku zachwycała miedzianym odcieniem. Aśka od zawsze prezentowała się fantastycznie, jednak w tym wydaniu – szczupła, ruda, równie zadziorna, co za młodu - mogła powalić na kolana każdego.
Największa zmiana zaszła jednak w moim wujku. Niegdyś prężnego mężczyznę wreszcie dopadł znak czasu i odznaczył się siwizną i kilkoma dodatkowymi kilogramami. Jego twarz przecinały już głębokie bruzdy, zwłaszcza w okolicach oczu i ust – niezaprzeczalny dowód na to, jak wiele uciech zgotowało mu życie. Jego błękitne spojrzenie, choć już nie tak czujne, nadal pozostawało zarówno srogie, jak i ciepłe. A w tamtej chwili było wbite we mnie.
- Weronika! – zagrzmiał tubalnie, podnosząc się z miejsca i zamykając dzielącą nas przestrzeń w kilku krokach, by przygarnąć mnie do uścisku. – Nareszcie jesteście – dodał, wymieniając uścisk dłoni z Tymonem. – Szymon od pół godziny pytał tylko o to, kiedy się pojawicie.
- Nieprawda! – zaoponował chłopak z drugiego końca kuchni. Słomkowy odcień włosów mógł odziedziczyć po którymkolwiek z rodziców, jednak z twarzy zdecydowanie mocniej wdał się w Jacka. Wyjątek stanowiły oczy – szare, przywodzące na myśl burzowe niebo. Te na pewno przejął po matce.
- Daj spokój, powtórzyłeś się jakieś czterdzieści razy – prychnęła Aśka, mierzwiąc przy tym włosy syna. Szymon chciał dodać coś jeszcze, jednak Ala pociągnęła go za rękę, pod drugie ramię chwyciła Franka i całą trójką wybiegli z kuchni. Już po chwili dało się słyszeć szybkie kroki na schodach.
- I tyle ich widzieli – westchnął Jacek. – Bogu dzięki.
- Są w dobrych rękach – zapewnił wujek, puszczając mi oko.
- To samo mówiłeś ostatnio, kiedy Franek skończył z rozciętym łukiem brwiowym – odparłam, patrząc na niego spode łba.
- Nie moja wina, że za bardzo wdał się w ojca. Też lubi się wspinać tam, gdzie nie powinien.
Wujek posłał Tymonowi rozbawione spojrzenie, na co ten jedynie prychnął pod nosem, a na jego ustach wykwitł głupkowaty uśmieszek. Dopiero po latach wujek przyznał, że doskonale wiedział o wszystkich eskapadach Tymona, kiedy ten włamywał się na mój balkon. Uznał po prostu, że nie będzie mieszał się w nasze sprawy, a jeśli szatyn zrobi sobie krzywdę, to na własne życzenie. Przyznał również, że tej jednej rynnie poświęcił znacznie więcej uwagi, martwiąc się, czy oby na pewno wytrzyma jego ciężar na dłuższą metę.
- Dobra, my tu gadu-gadu, a trzeba ogarnąć wszystko, zanim zjawi się Gośka – powiedziała Aśka, podnosząc się z miejsca. – Idę się pożegnać z dzieciakami.
To mówiąc, wyszła z kuchni, a Jacek poszedł w ślad za nią. Wraz z Tymonem omówiliśmy jeszcze z wujkiem szczegóły, dotyczące pobytu Ali i Franka pod jego opieką i również zaczęliśmy się zbierać. Gdy staliśmy już przed domem, a dzieciaki machały nam z okien na piętrze, dołączyli do nas Aśka i Jacek. Całą czwórką patrzyliśmy, jak nasze pociechy znikają w głębi domu.
- Gotowi na weekend bez obowiązków? – zapytała Aśka, wciąż nie odrywając wzroku od pustego już okna.
- I to jeszcze jak.
 
W sobotnie południe na ulicach miasta panował umiarkowany ruch, dzięki czemu droga do domu nie zajęła nam długo. Po zaledwie kilkunastu minutach siedzieliśmy już wygodnie w salonie, planując popołudniowy wyjazd w teren i popijając herbatę w oczekiwaniu na przyjazd Gośki. Nie musieliśmy czekać długo. Ledwo zdążyłam dopić swój napój, gdy drzwi wejściowe stanęły otworem, a w nich najpierw pojawiła się butelka wina, a dopiero później uśmiechnięta od ucha do ucha blondyna.
- Potrzebuję dwóch silnych facetów do pomocy z rampą w przyczepie i pomyślałam, że przekupię ich odpowiednim trunkiem – rzuciła na powitanie i nie czekając na naszą reakcję, przebiegła przez salon i opadła na kanapę, zamykając mnie i Aśkę w uścisku. – Jak dobrze wrócić do domu.
Zaśmiałam się, szczelniej obejmując ją ramieniem.
- Witamy z powrotem – powiedziałam i zmierzwiłam jej włosy.
- Milion lat was nie widziałam. Rozmowy video to nie to samo – westchnęła, w końcu się prostując.
- Może gdyby nie zachciało ci się przeprowadzać na drugi koniec kraju, takie okazje zdarzałyby się częściej – wytknęła Aśka.
- Tak, tak, mea culpa – parsknęła, machając lekceważąco ręką. – Wreszcie mogę zobaczyć na żywo twoje włosy. Wyglądasz jak pochodnia.
Aśka pacnęła ją w ramię, jednak sama nie mogła ukryć uśmiechu.
- Mogę wyglądać jak pochodnia, ale z jakiegoś powodu to ty wprost promieniejesz. To zasługa radości z nowego konia, czy może tego prawnika, o którym tyle ostatnio gadasz? – odcięła się.
- Ten prawnik ma na imię Kuba i chyba nie mówię o nim wystarczająco, skoro nadal nie potrafisz zapamiętać jego imienia – parsknęła. Nie była to prawda. Obie doskonale pamiętałyśmy, że prawnik miał na imię Kuba. Równie dobrze wiedziałyśmy, że poznali się w firmie, w której pracowała Gośka, przy pierwszym spotkaniu wylała na niego kawę, a w ramach przeprosin zaprosiła go na drinka i od tamtej pory byli w stałym kontakcie. Nie było nawet możliwości, że mogłybyśmy ominąć którąkolwiek z tych informacji. Gośka nawijała o tym przy każdej możliwej okazji. – Ale to nie czas na plotki. Bonifacy czeka w przyczepie, a ma za sobą pięć godzin podróży. Dajmy chłopakowi rozprostować nogi.
- Naprawdę ma na imię Bonifacy? – prychnął Jacek, podnosząc się z fotela. Gośka nie uraczyła go odpowiedzią, jedynie zmierzyła go poirytowanym spojrzeniem.
Bonifacego widziałam do tej pory tylko na zdjęciach i musiałam przyznać, że na żywo robił jeszcze większe wrażenie. Powiedzieć, że był duży, byłoby sporym niedomówieniem. Był ogromny. Całą czwórką patrzyliśmy z zachwytem, jak Gośka wyprowadzała wielkiego siwka z przyczepy. Dziewczyna nie należała do niskich, mierzyła około metra siedemdziesięciu, a Bonifacy w kłębie niemal się z nią równał.
- Nie mówiłaś, że kupiłaś cholerne monstrum – powiedział Tymon, wbrew swoim słowom podchodząc i klepiąc konia po łopatce.
- Nie mów tak, bo będzie mu przykro. Ma bardzo delikatne ego – odparła, gładząc Bonifacego po chrapach. – Choć w tej kwestii chyba się dogadacie.
- Touché – zaśmiał się Tymon i odebrał od niej uwiąz. – Postawię go na lonżowniku. Konie są na pastwiskach, więc będzie miał towarzystwo, ale zachowamy bezpieczną odległość.
- Pewnie. Ale w razie potrzeby, jest raczej bezproblemowy. Myślę, że mógłby się bez problemu wpasować w wasze stadko.
- To nie o niego się martwię – odpowiedział, posyłając mi znaczące spojrzenie. – Z Tabuna na starość wychodzą demony przeszłości.
- Oj tam. Jedno rozwalone ogrodzenie, a ty robisz z tego aferę stulecia – burknęłam.
- Przypomnę, że kopyto, które rozwaliło to ogrodzenie, śmignęło niedaleko konia naszej kursantki.
- Och, już nie mogę się doczekać, żeby usłyszeć więcej o tych waszych kursantach i o tym, jak Tymon sprawdza się w roli instruktora.
- Fantastyczny widok – wtrącił Jacek. – Siedzi na środku ujeżdżalni na plastikowym krześle i wykrzykuje polecenia przez megafon.
- Naprawdę masz megafon? – zainteresowała się Gośka, gdy zaczęliśmy kierować się w stronę padoków.
Spora część popołudnia minęła nam na nadrabianiu zaległości przy obiedzie i pierwszej z wielu lampek wina. Na konie wsiedliśmy dopiero w okolicach siedemnastej, by wrócić wraz z jesiennym zachodem słońca. Aśka dosiadała Tabuna, Jacek Flocka, Gośka, oczywiście, Bonifacego. Wraz z Tymonem osiodłaliśmy Mokasyna i Maltę. Po tym, jak Melodia i Albatros przeszły na obowiązkową emeryturę, jasnym stało się, że to ich źrebaki zastąpią rodziców w roli naszych sztandarowych koni.
Obraliśmy jedną z najbardziej malowniczych ścieżek – zwłaszcza jesienią, gdy drzewa mieniły się żółcią, pomarańczem i czerwienią, tworząc baldachimy nad piaszczystymi dróżkami. Powietrze przybrało wilgotny, ziemisty zapach, zmieszany z wonią rosnących wszędzie wokół sosen. Gdzieś spomiędzy gałęzi dochodziły trele ptaków.
A my zakłócaliśmy ten idylliczny obrazek, śmiejąc się w głos, gdy przekrzykiwaliśmy się jedno przez drugie, jadąc ramię w ramię i wspominając dawne przejażdżki, kiedy to ścigaliśmy się na leśnych trasach. Tym razem nie mieliśmy w planach dzikich galopów – głównie przez wzgląd na Tabuna i Flocka. Nie brakowało nam jednak tego dreszczyku emocji. Wystarczyło, że mogliśmy spędzić czas w swoim towarzystwie. W towarzystwie ludzi, których połączyła wspólna pasja i którzy wciąż tę pasję podzielali.
Gdy wracaliśmy do domu, słońce chyliło się już ku zachodowi. Zanim na dobre schowało się za horyzontem, zdążyliśmy jeszcze rozsiodłać konie i sprowadzić wszystkich naszych podopiecznych do stajni na wieczorne karmienie. Zazwyczaj mnie i Tymonowi wieczorny obchód zajmował przynajmniej pół godziny, jednak dzięki pomocy przyjaciół zamknęliśmy się w piętnastu minutach. Po tym wstąpiliśmy jedynie do domu, by przebrać się w coś wygodniejszego niż bryczesy i sztyblety, i nareszcie nadszedł czas na nasze upragnione ognisko. Wraz z dziewczynami rozstawiłyśmy przekąski i napoje na stole nieopodal paleniska, nad którym Tymon i Jacek usiłowali wzniecić ogień, po czym rozsiadłyśmy się wygodnie na fotelach ogrodowych.
- Więc? – zagadnęła Aśka, otwierając przy tym kolejną (i na pewno nie ostatnią) butelkę wina. – Co z tym prawnikiem?
- Kuba – zaznaczyła Gośka, a ja i Aśka wymieniłyśmy się porozumiewawczymi, rozbawionymi spojrzeniami – ma się świetnie.
- Wiesz, że mogłaś go ze sobą zabrać, prawda? – dodałam. – Gdybyśmy go wreszcie poznały, może łatwiej byłoby zapamiętać, jak ma na imię.
- Pewnie – parsknęła. – Gdyby teraz was poznał, uciekłby tak samo, jak Mateusz.
Pokiwałam głową w zrozumieniu. Mateusz stanowił epizod sprzed kilku lat i nie zagościł w życiu Gośki na długo. Wszyscy wiedzieliśmy, że tak będzie, odkąd tylko go poznaliśmy na jednym z naszych wyjazdów. On chyba myślał, że może być z tego coś więcej. To znaczy mógł tak myśleć, dopóki Tymon, przez przypadek, nie upił go do nieprzytomności. I dopóki nie obudził się następnego dnia i nie okazało się, że wszyscy, na czele z Gośką, zupełnie o nim zapomnieliśmy i pojechaliśmy w sześciogodzinny teren. Gdy wróciliśmy, chłopak nie był szczególnie zachwycony. Zwłaszcza, że w międzyczasie odkrył wielki, niecenzuralny napis na swoich plecach.
- Mateusz był nudny jak flaki z olejem – skwitowała Aśka, a ja przytaknęłam ochoczo.
- Nic dziwnego, że wszyscy skończyliśmy schlani w trupa. Na trzeźwo nie przeżyłabym ani jednej jego opowieści. A już szczególnie tych o finansach.
- Nie przypominaj mi – burknęła Gośka. – Te jego żałosne anegdotki o kryptowalutach nadal nawiedzają mnie w koszmarach.
- I to powód, dla którego Kuba dałby nogę? Jest równie nudny?
- Ma równie słabą głowę – westchnęła. – A jestem pewna, że Jacek nie przyszedł z pustymi rękoma i zaraz uraczy nas jedną z domowych nalewek.
Gośka posłała Aśce znaczące spojrzenie, a ta uśmiechnęła się zadziornie.
- Mówisz o dumie i chlubie domu Opolewskich.
- Myślałam, że jest nią Szymon, nie nalewki – odparła Gośka, sprawiając, że zarówno Aśka, jak i ja parsknęłyśmy śmiechem.
- Szymon odkrył dziewczyny – westchnęła Aśka. – Ludzie będą zachwalać macierzyństwo, ale nikt ci nie powie, jak radzić sobie z nastoletnim synem, który aspiruje do tytułu kasanowy.
- Bez przesady, szczyl ma dwanaście lat.
- To nie jest przesada – wtrąciłam. – To jest chodząca burza hormonów.
- Gdyby było aż tak źle, zostawiałabyś córkę w jego towarzystwie?
- Ala ma na niego swoje sposoby.
- Rozmawiacie o moim ulubionym małym lowelasie? – zapytał Tymon, nareszcie siadając na fotelu obok. W ślad za nim przyszedł Jacek i również zajął miejsce przy stole. Na wzmiankę o swoim synu prychnął jedynie i nalał sobie wina. Ognisko trzaskało wesoło w tle. – Dwa dni temu rozmawiałem z siostrą. Mówiła, że wystawi Aśce rachunek za ortodontę.
Gośka popatrzyła po nas, próbując odnaleźć się w sytuacji.
- Mały lowelas złamał komuś ząb?
- Raczej serce mojej siostrzenicy – zaśmiał się Tymon. – Pola przyjechała do nas na kilka tygodni na wakacje. Wszystko było w porządku, dopóki Szymon nie powiedział jej, że ma zęby jak królik.
- To ty powiedziałeś, że chodziło mu o królika – dodałam. – Szymon użył określenia szczur. Jak u Petera Pettigrew z Harry’ego Pottera.
Słysząc to, Gośka zadławiła się winem i spojrzała z niedowierzaniem na Aśkę i Jacka.
- Tak. Mały lowelas – westchnął ciężko Jacek. – Jak na razie obraźliwe komentarze są jego językiem miłości. Oby szybko z tego wyrósł.
- A gdzie w tym wszystkim była wasza córka? – dopytała Gośka. Uśmiechnęłam się pod nosem.
- Kiedy Pola się popłakała, to Ala rąbnęła go w twarz.
 
Po dłuższym czasie razem z Tymonem wróciliśmy do domu, by zgarnąć kilka koców dla gości. Jesienne noce nie należały do najcieplejszych i nawet mimo płonącego ogniska oraz sporej ilości alkoholu, chłód zaczynał nam doskwierać. Gdy znaleźliśmy się w sypialni, ja otworzyłam szafę, by wygrzebać z niej bluzę, a Tymon sięgnął do kufra, stojącego w nogach łóżka.
- Swoją drogą, dzwoniłeś do Janka, prawda?
Janek, nasz sąsiad, który od czasu do czasu pomagał nam w stajni, w sytuacjach takich, jak ta okazywał się niezastąpiony. Zegar już dawno wybił północ i nie było nawet mowy, żebym zwlekła się z łóżka o piątej trzydzieści, by nakarmić konie.
- O cholera – burknął Tymon, wciąż siedząc na podłodze naprzeciwko kufra. – Kompletnie o tym zapomniałem.
- Żartujesz? – pisnęłam, otwierając szerzej oczy. – Miałeś do zrobienia jedną rzecz.
- I całkiem o niej zapomniałem – powtórzył, zatrzaskując ciężkie wieko kufra. Potarł twarz dłońmi i odchylił się, aż opadł plecami na dywan. – Dobra, ogarnę to z Jackiem – zdecydował po chwili. – Kiedy jest pijany, przyjmie każde zadanie bojowe.
Nie podnosząc się z podłogi, spojrzał na mnie przez palce i uśmiechnął się zaczepnie. Widząc to, nie mogłam powstrzymać prychnięcia. Wyglądał niemal komicznie, gdy tak leżał rozłożony na dywanie, a wszędzie wokół walały się porozrzucane przez niego koce.
- Chodź, trzeba im to zanieść zanim zamarzną – powiedziałam, porzucając poprzedni temat. A gdy już obróciłam się w kierunku wyjścia, Tymon złapał mnie za kostkę, skutecznie zatrzymując w miejscu i ponownie przykuwając moją uwagę
- Mówię poważnie. Przepraszam, że o tym zapomniałem. Ogarnę rano stajnię, więc nie zawracaj sobie tym już głowy – dodał i znów podniósł się do siadu, wciąż trzymając mnie za kostkę. – Ale nie możesz mnie winić za to niedopatrzenie. Znając życie, to pewnie moja wspaniała żona tak mnie rozproszyła.
- Słodzenie nic ci nie da – rzuciłam, choć oboje wiedzieliśmy, że to nieprawda. Byłam kupiona. Jego durne żarty i tanie komplementy jakimś cudem zawsze działały. Tym bardziej wbrew swoim słowom, kucnęłam naprzeciwko niego i na moment złączyłam ze sobą nasze usta. – A teraz bierz te koce i chodź. Aśka pewnie już szczęka zębami.
Podniosłam się i podałam mu rękę, aby pociągnąć go w górę. Lekko się przy tym zatoczyłam, ale Tymon był na to całkowicie przygotowany i objął mnie ramieniem, jeszcze zanim zdążyłam wyciągnąć dłoń w poszukiwaniu oparcia.
- Aśka przed chwilą postawiła na stole domowe nalewki – zauważył, zbierając koce z podłogi. – Myślę, że zdążyła się już rozgrzać.
Jak na zawołanie, z dołu dobiegły nas dźwięki muzyki i pisk dziewczyn. Impreza zdecydowanie właśnie się rozkręcała. A kiedy wracaliśmy na dół, wciąż wtuleni w siebie, z naręczem koców na rękach, przeszło mi przez myśl, jak to dobrze, że mimo upływu czasu wciąż zdawaliśmy się mieć dwadzieścia lat.
- Problem z karmieniem się rozwiązuje – mruknął Tymon, gdy wkroczyliśmy do ogródka i omietliśmy wzrokiem całą scenerię. – Znając życie, nawet nie zmrużę oka do rana.
- Tylko nie pomyl owsa z kukurydzą.
- Muszę wyciągnąć Jacka na jeszcze jedną misję. Trzeba przynieść więcej drewna. To, co mamy, nie wystarczy na całą noc.
- Pamiętaj, żeby rano nie wleźć do łóżka w tych śmierdzących ogniskiem ciuchach. Inaczej będziesz spać na wycieraczce.
- E tam. Cały nasz dom śmierdzi stajnią.
- Mówię poważnie. Zamknę ci drzwi przed nosem.
- Jak dobrze, że rynny w naszym domu są w dobrym stanie.

******************************************************************************************************************************
Post na HMOL w roku pańskim 2024... Kto by się tego spodziewał? Ale tak to właśnie jest. Pierwszą część tego rozdziału napisałam dwa lata temu, kiedy walczyłam z licencjatem. Dziś powinnam walczyć z magisterką, ale cóż, jak widać, mam własne priorytety.
Cześć wszystkim, ktokolwiek tę notkę przeczyta! Co tam u Was? Już ponad dwa lata minęły od ostatniego postu. A od ostatniego rozdziału? Siedem lat i cztery dni! Przyznam szczerze, że były momenty, kiedy sama myślałam, że już nigdy nie wrócę do historii Wery i Tymona, ale być może... Być może w przyszłości nadam im nowe życie. I ten plan jest w mojej głowie coraz bardziej wyraźny. Trochę wstyd przyznać jak bardzo się za nimi stęskniłam. Moje wewnętrzne dziecko podskakiwało z radości, kiedy pisałam ten rozdział :D
Sporo się u mnie pozmieniało, zarówno prywatnie, jak i jeździecko. Na przestrzeni ostatniego półtora roku spędziłam w szpitalu tyle czasu, że przez chwilę sama miałam okazję poczuć się jak bohaterka HMOL. Gdybyście mi kilka lat temu powiedzieli, że skończę ze złamaną kością udową po paskudnej wywrotce z koniem, to zapewne bym się zaśmiała i powiedziała, że pomyliliście Weroniki. Wychodzi jednak na to, że mam coś z tej naszej niezdary. Grunt, że tak samo, jak ona, wróciłam do jazdy z przytupem i nie zamierzam rezygnować. Wręcz przeciwnie, niebawem mam w planach kurs instruktorski, więc kto wie, może finalnie uda mi się związać z tym życie.
Może brzmi to głupio, ale ten krótki powrót na HMOL jest dla mnie niczym powrót do domu. Tęskniłam za tymi bohaterami jak jasna cholera. Tęskniłam za nimi, za tym blogiem i za Wami, o ile jeszcze tam jesteście. A nawet, jeśli ten rozdział finalnie przeczyta tylko Diego, chcę, żeby każdy, kto kiedykolwiek na HMOL zajrzał, wiedział, że ten blog oraz wszyscy, którzy go wspierali, stanowili ogromną część mojego życia, za którą na zawsze będę wdzięczna.

I tym miłym akcentem, po raz kolejny i zapewne nie ostatni,
do usłyszenia, Mośki <3

PS Możliwe, że mnie lekko poniosło, bo rozdział bonusowy oficjalnie przejął miano najdłuższego rozdziału w historii HMOL.

środa, 19 października 2022

Dziesięć lat minęło... jak jeden dzień.

Cześć!

Szczerze wątpię, by ktoś miał w ogóle zobaczyć tego posta. Co najwyżej będzie to Diego, która swoją drogą mocno przyczyniła się do tego, że tenże post w ogóle powstaje!

HMOL już dawno wszyscy zostawiliśmy za sobą, ale myślę, że zawsze będzie miał specjalne miejsce w moim serduchu. Pod względem pisarskim nigdzie indziej nie rozwinęłam się aż tak mocno. Ten blog był moją bazą, na której przez lata kształtowałam swój styl, uczyłam się pisać i miałam okazję zasłyszeć tysiące porad od moich niesamowitych czytelników. I tak się właśnie składa, że dokładnie dwadzieścia dni temu, 29 września 2022, HMOL obchodził swoje dziesiąte urodziny!!

Szczerze Wam powiem, że jest to dla mnie niesamowita sprawa. Doskonale pamiętam swoje początki na bloggerze. Pamiętam, że pierwszy (bardzo nieudany) szablon na bloga tworzyłam, a raczej próbowałam tworzyć, na komputerze u dziadka. Tam też powstał pierwszy rozdział, który dokładnie dziesięć lat i dwadzieścia dni temu odważyłam się opublikować - już z komputera, który stacjonował w moim domu. Znaczna większość rozdziałów, którą czytaliście przez lata, powstawała albo w mieszkaniu moich dziadków, pisana na komputerze za szafą, albo w małym pokoiku u mnie w domu, na zielonych meblach, albo już później na laptopie odziedziczonym po moim bracie. Kilka z nich (zdaje się, że te z przełomu grudnia 2012 i stycznia 2013) było jednak napisane w miejskiej bibliotece, kiedy mała ja dostała karę na komputer :D

Pamiętam, że już wtedy, na samym początku, blog stał się dla mnie ogromną częścią życia. Od razu po powrocie ze szkoły siadałam przed klawiaturą, szczęśliwa, że mogę wyprodukować kolejny rozdział (niekiedy nawet siedem jednego tygodnia!). Nawet teraz, kiedy o tym myślę, cieszy mi się mordka. Chciałabym nadal z takim samym entuzjazmem podchodzić do pisania. Może gdyby tak było, już dawno zobaczylibyście na półkach tę moją dawno obiecaną książkę... Ale na to jeszcze kiedyś przyjdzie pora. Co się odwlecze, to nie uciecze. Najpierw obrona licencjatu, później będę myślała nad swoją własną epopeją narodową.

W każdym razie, uznałam za stosowne wpaść tutaj na nasze małe dziesięciolecie, lekko spóźniona, ale gest się liczy, powspominać i spytać: co tam u Was? Zakładając oczywiście, że ktoś to przeczyta. Jak się macie, kochani? Milion lat minęło, odkąd ostatni raz z niektórymi z Was się widziałam (czy też czytałam), więc jeżeli natkniecie się przypadkiem na ten post - w bliskiej czy dalekiej przyszłości - dajcie mi koniecznie znać, jak Wam życie mija. Czy macie dalej zapędy pisarskie? Czy nadal poczytujecie czyjeś wypociny w internecie? Jak tam Wasze koniarskie kariery? Skończyliście studia, znaleźliście pracę? Proszę mi o wszystkim poopowiadać! Jak starej, dobrej koleżance po latach!

A na razie, żegnam się z Wami. Znając mnie, jeszcze kiedyś tu wpadnę. Zobaczymy, co będzie pierwsze - piętnasto-, a może nawet dwudziestolecie bloga, czy premiera mojej pierwszej książki. Tak czy tak, po raz kolejny, zapewne nie ostatni,

do następnego, Mośki! <3